Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Hemerling Marek - Diabelska Maskarada Diabelska Maskarada

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Diabelska Maskarada - Hemerling Marek - Страница 24


24
Изменить размер шрифта:

18.

Kolejny etap katorzniczej udreki. Edgins byl tak wyczerpany, ze nie chcialo mu sie nawet spojrzec na wypelniony zarodnikami pojemnik. Mial wyjatkowe szczescie: dwie studnie wystarczyly do zaspokojenia wymagan dozownika, a mimo to pot zalewal mu oczy i czul sie slaby jak niemowle. Lezac obok zarastajacego otworu, niemal przemoca wtlaczal powietrze do odmawiajacych posluszenstwa pluc.

– I tak w kolko, az do samego konca – pomyslal z tepa obojetnoscia.

Mogl juz wlasciwie wracac do baraku, ale nie chcialo mu sie ruszac z miejsca. W koncu to chyba wszystko jedno – tu czy pare metrow dalej…

Przez chropowata opoke znuzenia przebijala sie od czasu do czasu iskra rozpaczliwego buntu, ktory rozpalal na moment wyobraznie Edginsa, kazac ogarniac otoczenie nienawistnym spojrzeniem. W takich chwilach zdawalo mu sie, ze wystarczy uderzyc piescia w kamienne sciany, by utorowac sobie droge do wolnosci. I zaraz potem bolesny grymas wykrzywial twarz skazanca, a znuzony umysl popadal w jeszcze glebsze odretwienie.

Zapas powietrza w zbiorniku wystarczal na jakies pol godziny. Mozna by pokusic sie o zbadanie korytarza, ale po co? Jab spenetrowal dwa, za kazdym razem natrafiajac na sztuczna przegrode uniemozliwiajaca dalsza wedrowke. Nie tedy droga – ktos juz sie o to zatroszczyl. Zreszta, czy w ogole istnieje jakies wyjscie?

O Nieba, jak duszno! Tom odwrocil sie na plecy i wbil wzrok w nieregularne sklepienie korytarza. Ciemne odcienie brazu poprzecinane gesta pajeczyna sinych nitek. Swiadomosc skazanca bezwiednie zamieniala platanine kresek w znajome ksztalty, wyluskujac z niebytu zarys twarzy, rak, calych sylwetek…

Co za idiotyzmy! To wszystko jedynie majaki, bezsensowne fantasmagorie. Rzeczywistoscia jest lita gladz skaly i zadna sila nie potrafi przeobrazic jej w nic innego. Kamienny grobowiec, w ktorym pogrzebani za zycia oczekuja kresu swej wedrowki. Zeby choc odrobina wody!

Burza. Potworna burza wypelniona dudniacym spiewem gromow. Brzuchate chmury rodzace rzesiste strugi deszczu i blyskawice przecinajace odlegly horyzont. Wyobrazil sobie, jak stoi z uniesiona do gory twarza, a chlodne krople zmywaja z jego ciala skorupe zeschnietego brudu.

Wciagnal gleboki haust powietrza przesiaknietego zapachem syntetykow. Jaki maja sens marzenia, jesli ich nie mozna zrealizowac? Wiec nie marzyc?!

Podniosl upaprana brunatnym blockiem reke i metodycznie, kawalek po kawalku odrywal fragmenty popekanej skorupy razem z wierzchnia warstwa skory. Bolalo jak jasna cholera, nie ustawal jednak w pracy, czerpiac z zadawanego sobie bolu jakas osobliwa satysfakcje. Gdy dotarl do dloni i oczyscil jej wnetrze, oczom jego ukazaly sie dwa wspolsrodkowe okregi, szpecace cialo czerwonawa obecnoscia.

– Juz dwa – myslal trac wsciekle poraniona pecherzami skore. – Niedlugo pewnie znajde trzeci albo i czwarty. Cale mnostwo! Ciekawe tylko, jak sie pomieszcza? A moze lapa mi urosnie? Bedzie taka wielka, ze nie dam rady jej udzwignac – zachichotal, lecz zaraz twarz mu spowazniala. – Mutanta tez to wzielo. Wiec wszyscy, bez zadnego wyjatku. Marna pociecha, ale zawsze cos.

Nie chcialo mu sie wracac. Blogi bezruch opanowal cale cialo, przytepione zmysly pozwolily na chwile calkowitego zapomnienia. Ale tylko na chwile.

Paskudnie goraco.

Szeleszczacy monolog gorskiego strumienia, z ktorego mozna zaczerpnac odrobine krystalicznej wody, zimnej i orzezwiajacej. Wydawalo mu sie, ze slyszy loskot strugi torujacej sobie droge pomiedzy sliskimi glazami.

– Nie marzyc! – przebieglo przez glowe Edginsa. – Zapomniec o wszystkim, do czego nie mozna wrocic.

Lecz jak to zrobic, skoro zbior wspomnien oznacza konkretna osobowosc. Popelnic psychiczne samobojstwo?

A potok szumial, kuszac obietnica rzezwiacego dotyku.

– Przeciez to niemozliwe – Tom uniosl sie na lokciach i nasluchiwal uwaznie, a wszystko co do niego docieralo, przeczylo zdrowemu rozsadkowi.

Wydawalo mu sie, ze w tym odleglym chlupotaniu pobrzmiewa znienawidzona, jekliwa nuta. Scisnal rekami glowe. Wspomnienie rindanskich widm – bezcielesnych i bezosobowych cieni osaczajacych zniewolony umysl pozostajacego na ich lasce czlowieka…

To bylo jednak cos innego!

Tom oderwal dlonie od uszu i drzac calym cialem, stanal na uginajacych sie nogach. Szum dochodzil z nie zbadanej jeszcze czesci korytarza – tak wyrazny, ze skazaniec niemal widzial krete jezyki gorskiego strumienia i czul ozywczy chlod spienionej wody.

– Nie pojde tam – myslal przerazony. – To przeciez niemozliwe, zeby… Wszystko jest jednym wielkim klamstwem. Nawet Iris – zaniosl sie spazmatycznym szlochem. – Co za podly swiat.

Przez moment chcial zerwac maske i raz na zawsze skonczyc z tym calym oszustwem, w jakie zamieniono jego zycie. W tej samej chwili zobaczyl ja – stala w odleglej perspektywie korytarza i bawiac sie swoimi kasztanowymi wlosami, przeslala mu promienny usmiech. Zacisnal powieki, a gdy je rozsunal, nie bylo juz tam nikogo.

Przebiegl te kilkadziesiat metrow tak blyskawicznie, ze aparat tlenowy nie nadazal z dostarczaniem swiezego powietrza ze zbiornika. Przystanal za zalomem korytarza i tulac rece do piersi czekal, az ustapi duszacy bol. A gdy ucichlo juz wysilone pulsowanie tetnic, uslyszal znowu szmer strumienia lizacego kamienne koryto – tym razem jednak blizej i wyrazniej. Zaintrygowany zrobil kilka krokow i ostroznie wyjrzal zza kolejnego zalomu. Zobaczyl…

– Woda! Najprawdziwsza woda!!!

W pierwszym odruchu radosnego uniesienia chcial rzucic sie do przodu, cos go jednak powstrzymalo. Znowu zacisnal powieki, odczekal chwile – to samo. Zdziwiony ponowil probe, zatykajac jednoczesnie palcami uszy, ale ciagle czul orzezwiajacy chlod i osiadajace na skorze drobne kropelki rozpylonej wody.

– Czy kazde szalenstwo jest az tak namacalne? – zastanowil sie. – Czy wolno mi uwierzyc w niemozliwosc i pozostac przy zdrowych zmyslach? Na wszystkie swietosci Nieba i Ziemi, co to ma znaczyc?!

Otworzyl oczy – zadnych zmian. Woda wciaz wyplywala wartka struga z niewielkiej, nisko usytuowanej wyrwy i po przebyciu polmetrowej roznicy poziomow rozbijala sie o kamienne podloze. Pod sciana lezaly odlamki dotknietej erozja skaly, podszedl blizej i kucnal, by je dokladniej obejrzec. Rozsypywaly sie w palcach, pozostawiajac na dloni drobny mial. Jednoczesnie odpryski glownego nurtu zmoczyly rece Edginsa, a ich chlodna pieszczota sprawila, ze rzucil sie na kolana i zanurzyl ramiona w rwacej strudze. Potem obmyl sobie twarz – na tyle, na ile bylo to mozliwe bez zdejmowania maski.

– Szalenstwo powinno sprawiac przyjemnosc – pomyslal. – Przeciez czlowiek stwarza je sam dla siebie. Kto wie, moze to jest jakies wyjscie?

Czul jednak ciezar zbiornika, ucisk stelaza i niemila obecnosc aparatu tlenowego. Gdyby naprawde oszalal, usunalby chyba te wszystkie niedogodnosci. Wiec co? Ma uwierzyc, ze na Gelwonie wystepuja naturalne zbiorniki wodne? Tak po prostu?

– A jesli istnieja? – przeszyl go nagly impuls. – Jesli to jest wlasnie sposob, zeby stad uciec? Przypadek, szczesliwy zbieg okolicznosci, szansa, ktora trafia sie raz na miliard albo i rzadziej…

Rece mu lataly, kiedy kleczac przed wyrwa probowal ja powiekszyc. Szlo nadspodziewanie latwo – skala byla tak zwietrzala, ze az go to zdziwilo. Wokol otworu pojawialy sie glebokie rysy; z kazda sekunda uderzenia rozdygotanych dloni kruszyly kamienna przeszkode, podsycajac nikly promyk nadziei w sercu skazanca. Ktores z rzedu szarpniecie obudzilo tumany brunatnego pylu i Edgins ledwie zdazyl uskoczyc przed walaca sie sciana. Skalne drobiny zawirowaly w powietrzu, woda poplynela szersza struga, a gdy kurzawa wreszcie opadla i Tom stanal z powrotem na chwiejnych nogach, zobaczyl wylot przestronnego korytarza, z dnem uformowanym na podobienstwo obszernych, kwadratowych tarasow. Przypominaly schody dla wielkoluda – mialy kolo metra wysokosci i z cztery razy tyle w glab. Promieniowaly dziwnie delikatna, blekitna poswiata, przydajac splywajacej po nich wodzie bajkowego kolorytu.

Gdy minela fala zaskoczenia, Edgins zanurzyl sie w postrzepionym otworze, wstepujac na powierzchnie pierwszego tarasu. Przez dluzsza chwile obserwowal splywajaca z gory wode, ktora obmywala czubki jego wieziennych chodakow, szemrzac przy tym tak zawziecie, jakby chciala przekazac intruzowi jakas niezwykle wazna wiadomosc. Dopiero po minucie odwazyl sie przyjrzec dokladniej scianom i sklepieniu nowo odkrytego korytarza. Zadziwila go geometryczna doskonalosc zawarta w smuklym przekroju budowli – bo nie mogl to byc przeciez przypadkowy twor natury!

Czujnik manometru blysnal ostrzegawcza czerwienia.

– Wejde tylko kawalek i zaraz wracam – postanowil Edgins.

Ostrozne kroki doprowadzily go na srodek tarasu, spojrzenie powedrowalo kawalek dalej, gdzie spadajaca z nastepnego stopnia woda tworzyla linie bialo-blekitnej piany.

PRZYBYSZU Z RINDU – CZEKAM NA CIEBIE

Zatrzymal sie jak wryty, pozerajac wzrokiem ognisty napis, ktory dostrzegl na blekitnym tle, tuz przed kreska miniaturowej kipieli. Wypukle litery wielkosci otwartej dloni wygladaly jak plesn pokrywajaca naga skale.

Przeczytal raz, drugi, dziesiaty. Podszedl blizej i znowu czytal. Potem nachylil sie i dotknal – napis, ulozony byl z chropowatych paczkow wyrastajacych z gladkiej powierzchni, twardych jak pancerz prozniowca. Sprobowal oderwac najblizsza litere, ale tylko obtarl sobie bolesnie palce. Odsunal sie nieco, by objac wzrokiem calosc, i jeszcze raz przeczytal – powoli, zgloska po zglosce.

– Ciekawe, dla kogo przygotowano te napisy. Rindanczycy nie posluguja sie przeciez alfabetem. Poza tym skad oni tutaj, w bebechach Gelwony? – wzruszyl ramionami i kucnal nad rozancem ognistych liter, ktorych wyglad z czyms mu sie kojarzyl. Przypominaly… – Jak koralowce! – pokiwal glowa. – Tysiace pokolen wegetujacych na szkieletach poprzednikow. Po wielu latach powstaja z nich takie wlasnie twory. Ale one, do ciezkiej cholery, nie ukladaja sie w napisy! Chyba ze… Jesliby odpowiednio pokierowac rozwojem wapiennych zwierzatek…