Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Siesicka Krystyna - Zapa?ka Na Zakr?cie Zapa?ka Na Zakr?cie

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna - Страница 22


22
Изменить размер шрифта:

– On ciebie nie pozna, musisz byc na to przygotowana.

– Bede stala obok babci, powinien sie domyslic!

– Tez prawda…

Pociag wjechal miedzy perony. Otworzyly sie drzwi wagonow, ale niewiele osob wysiadlo.

Z ostatniego wyskoczyl mezczyzna w popielatym kapeluszu, ciemnym plaszczu, z mala walizka w reku. Tak! To byla ta sylwetka, ktora ostatnio odgrzebywalam w pamieci. Tatus! Czulam, ze nie zdolam opanowac naturalnego impulsu, ktory kazal mi przywitac go tak, jakby te piec lat byly piecioma dniami. Spojrzalam na babcie. Patrzyla w przeciwnym kierunku. Odeszlam kilka krokow, zeby nie stac przy niej, chcialam, zeby tatus poznal mnie nie po babci! Zblizal sie szybko, zrobilam kilka krokow w jego strone i niesmialo pomachalam reka. Postawil walizke i stanal, patrzac na mnie uwaznie, spoza okularow.

– Tatus! – krzyknelam nieopanowanie i juz po chwili trzymal mnie w objeciach.

Ukrylam twarz pod jego kolnierzem, zeby nikt nie widzial dziecinnych lez plynacych mi po twarzy. I nagle slyszalam za soba glos babci, poczulam, jak gwaltownie szarpie mnie za rekaw.

– Przepraszam najmocniej, panie doktorze… moja wnuczka… ona sie pomylila… ona… ona sie pomylila, panie doktorze…

Uscisk ramion nie zelzal ani na chwile. Przeciwnie. Czulam, ze ten obcy czlowiek przytulal mnie teraz do siebie mocniej, serdeczniej, ze zrozumieniem… Kiedy po chwili wyrwalam sie z tego uscisku i stanelam z twarza zaslonieta rekoma, babcia gwaltownie przygarnela mnie do siebie.

Slyszalam, ze cos mowila, slyszalam oddalajace siej kroki.

– Uspokoj sie, Magdusiu… Uspokoj sie, dobrze? Na pewno przyjedzie nastepnym pociagiem!

Nie przyjechal nastepnym ani nastepnym, ani nastepnym. Nie przyjechal wcale. I coz z tego, ze bylam gotowa ofiarowac mu swoja milosc niepomna na wszystko zlo,| ktore wyrzadzil mamie? i nam? Coz warta jest milosc, jezeli ktos moze odrzucic ja od siebie jak niepotrzebny smiec?

– Jest mi nieskonczenie przykro… – powiedziala babcia na dzien przed moim wyjazdem – wyobrazalam sobie, ze bedzie zupelnie inaczej, Magdusiu…

– Mnie tez jest przykro, babciu…

– Jak ja go nie umialam wychowac – powiedziala z zalem – i jak mi jest ciezko myslec o tym teraz, kiedy jest juz za pozno na korekte! A mysle o tym ciagle, bo tyle zla tyle krzywd…

Bylam zmeczona tym pobytem u babci. Czulam sie rozstrojona i pomimo najlepszych checi nie moglam odzyskac rownowagi. Chcialam juz wracac, zobaczyc mame i powiedziec, ze zrozumialam ja lepiej niz sadzi. Ale prze wszystkim chcialam zobaczyc Marcina, zwierzyc mu z porazki, ktora odnioslam, i slyszec, ze on zawsze, zawsze przyjedzie do mnie tym pociagiem, ktorym powinien przyjechac.

– Jedno zlo pociaga za soba drugie! – ciagnela babcia swoje wywody – i tak wlasnie bylo z twoim ojcem…

– Nie, babciu! – zaoponowalam gwaltownie. – Niekoniecznie jedno zlo musi pociagac za soba drugie!

Spojrzala na mnie, zaskoczona moja reakcja na ten zwrot. Nie wiedziala przeciez, ze w ten sposob usilowalam bronic Marcina i wlasnego stosunku do jego sprawy. Byla to troche daremna walka, bo chociaz w dalszym ciagu uwazalam, ze doswiadczenia mamy nie moga wplywac na moj stosunek do zycia, ten tydzien wzbogacil mnie juz o wlasne doznania. Sadzilam jednak, ze pierwsze spotkanie z Marcinem, pierwsze jego spojrzenie i gest przywroci mi wzgledny spokoj.

Wrocilam rozbita, tydzien u babci okazal sie koszmarny. Przyjechalam wczesniejszym pociagiem i zastalam mame szykujaca sie do wyjscia.

– Akurat wybieralam sie po ciebie! – zdziwila sie na moj widok.

Wiedziala, ze spotkanie z ojcem nie doszlo do skutku, wolalam napisac do niej o tym, niz opowiadac wszystko przy powitaniu.

– Mamo! Jaka jestes opalona!

– Tak, bylo troche slonca.

– A jak Ala? Zostala chetnie?

– Chetnie. Ma tam dziewczynki w swoim wieku, a pani, ktora sie nimi zajmuje, jest bardzo mila. A ty? Jak spedzilas czas?

– Dobrze. Mase jadlam.

– Nie nudzilas sie?

– Z babcia? Nigdy.

Przeszlysmy do kuchni. Mama postawila wode na gazie. Byl sloneczny dzien, za oknem widac bylo jasne niebo, blekitne i czyste. To tylko szyba byla brudna i wyraznie mozna bylo odczytac na niej napis, starannie wykaligrafowany palcem Marcina:

"MADA! KOCHAM CIE! MARCIN".

Spojrzalam na mame. Przygladala mi sie uwaznie.

– No tak… – powiedziala – mysle, ze dla nas obydwoch ten tydzien to byl przede wszystkim tydzien doswiadczen…

To bylo tak, jakbym szla pod gore po stromym oblodzonym zboczu i jakby kilka metrow przed szczytem obsunela mi sie noga. Nie mialam sie czego przytrzymac, zaczelam spadac w zawrotnym tempie, wszystko dokola mnie zmienilo swoj obraz, niczego nie moglam poznac. Tylko spadalam, spadalam i pomalu wypuszczalam z rak wszystkie skarby, ktore udalo mi sie zebrac w drodze pod gore…

Bo nastepnego dnia, idac do szkoly, nie spotkalam Marcina. Specjalnie szlam powoli, czekalam nawet przez chwile przy skrzyzowaniu. Nazajutrz powtorzylo sie to samo.

"Nie zadzwonie do niego!" – myslalam. – Niech sie odezwie pierwszy!"

To byla ta moja przekora, ktorej nigdy nie umialam sie pozbyc, ktora draznila Marcina, ale wiedzialam, ze ja ceni.

– Twoje male ambicyjki… – smial sie zawsze i ulegal mi – niech ci bedzie…

W dwa dni pozniej spotkalam na naszej trasie Wojtka Ligote. Podbiegl,do mnie zdyszany.

– Myslalem, ze znowu sie spoznie! Juz wczoraj tu przygnalem, ale, widac, po tobie! Sluchaj Mada, Marcin jest chory! Ma grype.

– Lezy?

– Tak. Marnie sie czuje. Strasznie zdechly i nie w formie!

– Trudno byc w formie, jak sie ma grype!

– Tak, ale on szczegolnie skapcanialy! Gryzie sie!

– On sie zawsze gryzie, Wojtek! Trzeba do tego przywyknac!

– Tak myslisz? Przywyknac? O, ja mam inne zdanie na ten temat!

Nie bylo czasu na dyskusje.

– Marcin polezy jeszcze ze dwa dni, wiec nie denerwuj sie!

– Dobra. Dziekuje! Czesc, Wojtek!

– Czesc!

Wojtek pobiegl w swoja strone, a ja do szkoly mialam juz tylko kilka krokow.

Moja szkola. Lubilam ja, ale jakzebym chciala myslec niej w czasie przeszlym! Na korytarzu czyhala na mnie Ula

– Chryste Panie, o ktorej ty przychodzisz! Zaraz dzwonek! Daj odwalic matme, kazdy ma inny wynik, wiec czekalam na ciebie!

Dzieki interwencji Ola moje wyniki staly sie autorytatywne. Ula grzebala mi w torbie.

– Dlaczego wlasciwie nie bylas u Hanki? Zabawa na medal! – zapytala wyjmujac zeszyt.

– Wyjezdzalam do babci.

– Mowilysmy o tobie! Zrobilas sie nieznosna! Muchy w nosie! – popatrzyla na mnie z obrzydzeniem. – Gdyby nie ta matma, stalabys sie niestrawna! To jedno cie ratuje.

– Przesada…

– Zadna przesada! Milosc toczy ci szara substancje, niedlugo zostanie z niej goly matematyczny ogryzek!

Rozesmialam sie. Ula miala na pewno troche racji, bo nie wystarczalo mi czasu na wszystko. Z czegos musialam zrezygnowac. Oczywiscie, rezygnowalam z wiekszosci pozaszkolnych kontaktow z dziewczetami. Ula dokuczala mi, ale rozumiala to swietnie. Wszystkie rozumialy. Marcin byl wsrod nich popularny. Cieszyly mnie uwazne, pelne aprobaty spojrzenia, ktorymi go obrzucaly, ilekroc spotykaly nas razem. Bylam dumna, ze mam ciagle tego samego Marcina, podczas gdy one wiecznie tasowaly swoich chlopcow! Niezadowolone – zmienialy satelitow albo opuszczone – szukaly innych. A my nie. Bylismy razem imponujaco dlugo i dziewczeta docenialy ten fakt. Takze i powaga Marcina liczona mu byla na plus.

– On przynajmniej nie jest smarkaczowaty przyznawaly – nawet smiac sie potrafi z umiarem, nie tak jak te rzace konie z naszej klasy!

A ja marzylam o tym, zeby uslyszec kiedys rzacy smiech Marcina. Wiedzialam, ze jego powaga jest w wiekszej mierze smutkiem niz statecznoscia.

Nastepnego dnia nie bylo jeszcze Marcina na naszej wspolnej drodze, a w czwartek szlam na druga lekcje, wiec bez szansy, ze go spotkam. Wyszlam z domu troche wczesniej i zadzwonilam do niego z automatu. Moja ambicyjka nie wytrzymala dluzej. Telefon przyjela gosposia.

– Nie ma! Poszedl dzis do szkoly! Konczylam zajecia wczesniej niz on i rozprawiwszy sie z ambicyjka w sposob ostateczny, postanowilam zrobic Marcinowi niespodzianke: w odpowiednim czasie przespacerowac sie pod jego szkola. Odnioslam do domu torbe z ksiazkami i zaraz wybieglam z powrotem, zeby zdazyc na druga. Kiedy dochodzilam do bramy boiska, zauwazylam Wojtka przebiegajacego jezdnie. "Ten to sie zawsze spieszy! – pomyslalam – zawsze mu pilno!" Zaczelam sie rozgladac i juz po chwili dojrzalam Marcina przechodzacego przez boisko. Podeszlam blizej, zeby zawolac go, kiedy dojdzie do bramy. Ale w tej samej chwili, w ktorej ja zawolalam: "Marcin!" – to samo zawolala inna dziewczyna.

Stala blizej niz ja. Marcin zatrzymal sie, nie widzialam jego twarzy, widzialam tylko pogodny usmiech tamtej. Mowila cos bardzo szybko, smiala sie odrzucajac glowe do tylu. Byla sliczna. Wygladala na starsza ode mnie, na swobodniejsza, dziewczyna z seksem, filmowy kociak. Chwycila Marcina za rekaw plaszcza i szarpnela go z calej sily. Kiedy ja tak zrobilam kiedys, Marcin przytrzymal mi reke i powiedzial niechetnie:

– Oj, nie lubie takiego tarmoszenia, Mada!

Nie lubil tarmoszenia? A tamta co robila? Zlapala teraz klapy jego plaszcza i trzesla Marcinem jak opetana! Rozejrzal sie, jakby czul na sobie moj wzrok albo jakby sie go obawial. Nie zauwazyl mnie, bo cofnelam sie szybko i przeszlam na druga strone ulicy. Kiedy znowu spojrzalam w ich strone, szli obok siebie. Dziewczyna mowila bez przerwy, Marcin sluchal pochylajac glowe w jej strone. To bylo wstretne, ale poszlam za nimi, poszlam az do malej cukierni, ktorej drzwi bezlitosnie oddzielily mnie od Marcina.

– Mamo? – zapytalam przy obiedzie z zupelnym spokojem. – Pamietasz, nie chcialam kiedys wysluchac tego, co moglas mi powiedziec na temat Marcina…

– Pamietam!

– Powiedz mi to teraz, dobrze?

– Mialam ten zamiar. Przyznam ci sie szczerze, ze szukalam tylko okazji.- No wiec jest okazja! – dziobnelam energicznie ziarenko zielonego groszku.