Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Boruń Krzysztof - Wehikuł Wyobraźni Wehikuł Wyobraźni

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 51


51
Изменить размер шрифта:

Statek kosmiczny średniego zasięgu „Galat” już trzecią dobę krążył po orbicie wokół planety. W kabinie sternika czterej mężczyźni siedzieli wsłuchani w głos kobiety wydobywający się z fonografu:… „pozostaje jeszcze umieścić na orbicie rakietkę z dziennikiem podróży i tym zapisem. Żegnajcie!”

Kobiecy głos umilkł. Siedzieli chwilę w milczeniu, potem jeden z nich przekręcił wyłącznik.

— Słucham tego po raz czwarty — powiedział — i za każdym razem zastanawiam się, jak ja bym postąpił.

Chciał coś dodać, ale przerwał mu suchy trzask z głośnika:

— W sali narad odbędzie się projekcja filmów wykonanych przez grupę zwiadowczą Amegi, która okrążyła planetę po węższej orbicie. Zainteresowani proszeni są o przybycie.

Szary ekran wideo rozjaśnił się. Zamigotały jakieś cienie i nagle na pierwszym planie ukazał się muskularny mężczyzna. Stał nieco przygarbiony, ociosując trzymanym w ręku kamieniem dziwacznie powykręcany konar. Długie, białe włosy spadały mu na plecy. Potem perspektywa wydłużyła się, widocznie operator zmienił ogniskową. Zebrani w sali projekcyjnej widzieli teraz prymitywną osadę, pół — domki, pół — szałasy ustawione na palach tkwiących w ziemi. Przed jednym z nich krzątało się troje ludzi zasłaniających sobą przedmiot stojący za nimi. W pewnym momencie jeden z nich odszedł, kamera znowu zrobiła skok i na ekranie ukazała się kobieta łącząca poprzeczną żerdzią dwie obręcze. Trwało to chwilę, obraz zmienił się, na ekranie wyrosły pokraczne krzewy o fioletowych pniach, ale nikt już nie patrzył.

Ze szmeru rozmów wybił się głos:

— Koło! Oni już wymyślili koło!

Marek Pąkciński

Pojedynek

Hermi zaklął dosadnie. Noga w ciężkim próżniowym bucie obsunęła mu się; o mało nie puścił uchwytu i nie poszybował bezradnie w przestrzeń — w górze rozgwieżdżoną, w dole falującą żarłocznie oceanem chmur. Co za podstępna planeta! Kończył właśnie spawanie. Przeklinał swój własny pomysł, żeby wybrać się dziś na pancerz „na spacerek” i przy okazji wyręczyć jakiś automat w robocie. Iskry sypały się wokół, zabarwiając pancerz stacji na fioletowo. Po chwili całe rozdarcie było już pokryte stygnącą warstwą metalu. Hermi zacisnął rękę na uchwycie i podciągnął się niezdarnie. Byle prędzej do włazu! Tam nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. Spojrzał przelotnie na rudą mgłę atmosfery pod sobą. Potem przez warstwę czerwieni, żółci i opalu przeniósł wzrok na wygwieżdżone niebo. Gdzieś tam, w tych straszliwych czeluściach czerni, błyszczało słabo odległe Słońce… 325 lat świetlnych stąd… Tam było miasto, koledzy, Helen.

Longa — tak nazywało się to ponure miejsce, zagubione na peryferiach Galaktyki. Ponure i złowieszcze. Co mogło przyjść do głowy uczonym, żeby wysyłać praktykantów na tak odosobnione placówki? Kosmolot z Ziemi przylatywał tu co 6 miesięcy… i tak dobrze! Hermi był przeciążony pracą. Na normalnych placówkach robota trwa 12 godzin na dobę. Tu trwała 18… I jakby nie było dość kłopotu z meteorytami, miejscowy Biały Karzeł — gwiazda, dookoła której orbitowała „jego” planeta — stale dostarczał materiału do obserwacji… wybuchał, pokrywał się plamami, wyrzucał strumienie gazów. Obłęd!

Zwariowałbym, gdyby nie Fantomator! — pomyślał Hermi.

Czym był Fantomator? „Wysoce wyspecjalizowany mózg elektronowy, reżyserujący urojone sytuacje i za pomocą elektrod przesyłający je do mózgu ludzkiego” — odpowiedzieliby cybernetycy. Hermi nie znał się na tym. Wiedział jedynie, że Fantomator to bardzo dobra rzecz i że w przeciwieństwie do narkotyków, jego używanie przez astronautów jest wręcz nie tylko nie zakazane, ale nawet zalecane. Dzięki niemu można w każdej chwili zostać Keplerem, Cezarem czy Napoleonem. Teraz też uśmiechnął się myśląc, że za chwilę będzie mógł zasiąść przed jego pulpitem. Przez czarny, kwadratowy otwór włazu dostał się do śluzy, zamknął starannie klapę, wpuścił powietrze i zdjął skafander… Był „w domu”.

Kolistym korytarzem z iluminatorami po zewnętrznej stronie Hermi skierował się ku swojej kabinie. Po drugiej widniał rząd drzwi do laboratoriów z czarnymi nalepkami: „Laboratorium chemiczne”, „Laboratorium astrofizyczne”, „Laboratorium solarystyczne”. Ostatnie drzwi były otwarte — tam mieściła się kabina Juno Hermiego. Praktykant usiadł na pokrytym szeleszczącą folią łóżku. Przyjrzał się wiszącemu nad nim portretowi Helen.

— Ach, Helen, żebyś wiedziała, jaki tu jestem samotny — szepnął. Wstał z impetem i wyszedł na korytarz. Podszedł do iluminatora i zatopił wzrok w ciemności. Chmury, chmury, chmury. Splunął z niesmakiem.

Wolnym krokiem ruszył przed siebie. Na swej drodze zobaczył czarną, gumową piłeczkę. Kopnął ją, potem podbiegł, jakby chciał wpaść w nurt minionych lat. Przystanął zadyszany. Zagwizdał zasłyszaną niegdyś melodię. Poczuł się raźniej. Przypomniał sobie, jaki był ponury tani, na pancerzu, i zaśmiał się. Wtem uprzytomnił sobie, że stoi przed drzwiami laboratorium cybernetycznego. Zaskoczonym wzrokiem wpatrywał się w napisane przez siebie szminką do ust (tę szminkę dostał na pamiątkę od Helen) hasło: „NIECH ŻYJE FANTOMATOR!” Nacisnął klamkę i znalazł się w dużej sali. Za jej przednią ścianą, wzmocnioną nitami, czuwał ON. Bezosobowy kształt, zlepek półprzewodników, a jednak — jaki cenny i dobry. Fantomator… Hermi usiadł. Poczuł zimny dotyk elektrod na skroni.

— Afryka, okres tworzenia się cywilizacji — podał myślą rozkaz.

Po chwili rzeczywistość roztopiła się, a jej miejsce zajęły ostre, wyraziste wizje…

Wokoło Hermiego rozciągała się nieprzebyta, splątana, dziewicza dżungla. Krzyczały papugi. Na bezchmurnym niebie żeglował złocisty krąg słońca. Bose, czarne stopy kapłanów deptały i tłam — siły kępy wysokiej trawy. Czarownik drżał, wznosząc rozognione spojrzenie ku niebu. Krzyknął i podskoczył kilka razy. Twarz wykrzywiła mu się w dziwaczny grymas. Wieniec, który trzymał w ręku, szeleścił przejmująco. Czarownik tańczył. Wrzeszczał i tańczył jakby w transie. Po chwili i inni członkowie plemienia porwani zostali w wir ekstazy. W wir zapomnienia, gdzie troski dnia codziennego topione są w trwającym bez przerwy, natchnionym ruchu. W rytmie bębnów. W tańcu. Tańczyli, tańczyli, póki tchu w piersiach starczyło. Wreszcie usiedli. Na placu modlitwy pozostał jedynie czarownik plemienia. Wymachując rękoma krzyczał coś niezrozumiale. Tańczył do zmroku. Wtedy zastąpił go drugi wtajemniczony…

W tej samej chwili Hermi podał inny temat wizji: Ruiny świątyń azteckich w Copan nad Zatoką Meksykańską.

Był w całkowicie odmiennym, różnym od poprzedniego świecie. Z tyłu, u stóp wysokiego, skalistego brzegu szumiał Pacyfik. Hermi stał u podnóża łagodnej, wyciętej schodkowato góry, porośniętej soczystą trawą. Po chwili dopiero zorientował się, że była to piramida — przedwieczna piramida, którą porastały krzaki kawy. Poczuł brzemię tysiącleci, ciążące nad okolicą szumiącą morzem trawy, Pacyfikiem zastygłym w spienione bałwany przypływu, ptakami kołującymi gdzieś wysoko pod srebrnym, jakby wykutym ze szlachetnego metalu słońcem. Słońcem! Nie jakimś tam ohydnym Karłem na jeszcze ohydniejszej Londze… Poczuł się nagle znów przeraźliwie samotny.

Spotkanie oko w oko z czasem — pomyślał. Tak, to było dobre określenie. Czas. Wielki, nieodwracalny nurt zagarniający ludzi, a potem to, co stworzyli… Patrzył na strzeliste słupy przedwiecznych kolumn, pokrytych niezrozumiałymi hieroglifami, na rozsypane odłamki kamienia, okruchy pracy starożytnych rzeźbiarzy, rzucone w bezładzie niby zbielałe kości na bezkresnym stepie… Zapragnął wyrwać się z tego świata. Wystarczyło jedno słowo.

I znów inny świat. Inne niebo, ziemia… Hermi poczuł w ręce zimną rękojeść miecza. Szedł. Za nim wybijały rytm tysiące opancerzonych nóg. Pierwszy szereg wroga zbliżał się. Rozróżnić już można było poszczególne twarze, zastygłe w (tępym wyrazie nienawiści pod okapami hełmów. Jak długo jeszcze? Trzy, dwa metry — i tępy szczęk żelaza. Bitwa. Jęk rannych niby przeraźliwe zawodzenie samej śmierci… Krew pod stopami. Bitwa.