Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Boruń Krzysztof - Wehikuł Wyobraźni Wehikuł Wyobraźni

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof - Страница 22


22
Изменить размер шрифта:

Pat stał długą chwilę, wpatrując się z niedowierzaniem w ekrany, wreszcie podjął decyzję i zadał następne pytanie. Znowu pomknęły krzywe i wynik pojawił się po kilkunastu sekundach. Pat skoczył ku kabinie. Bałem się, czy Wan zdążył odłączyć się od cerebroskopu.

— Kolego, jesteście geniuszem! — zawyrokował Pat z emfazą. Wan skromnie spuścił oczy. — Nie widziałem nigdy nic podobnego ani na Syriuszu, ani na Ziemi. Nigdy nie przypuszczałem, że wśród moich studentów kryje się taki demon myśli.

Oprócz nas dwu wszyscy patrzyli na Wana ze zdumieniem pomieszanym z odrobiną lęku.

— Niewiarygodne — powtarzał Pat. — Czegoś ty dotychczas dokonał, człowieku!

— Nic… zdobywałem wiedzę.

— To prawda, że i Einstein na politechnice nie błyszczał… ale taki umysł, jak twój… Nie do wiary!

Wan zawahał się.

— Przepraszam, profesorze, to był dla mnie kolosalny wysiłek myślowy. Czy… zdałem?

— Oczywiście, bardzo dobrze. Niemal maksymalna ilość punktów.

— Czy mógłbym w takim razie odejść? Chciałbym chwilę odpocząć.

— Ależ oczywiście, idź. Należy oszczędzać tak wspaniały instrument, jakim jest twój mózg.

Wyszedłem z Wanem. W drzwiach słyszałem jeszcze słowa profesora:

— …no i widzicie. Cerebroskop może służyć również do odkrywania geniuszy.

Zacząłem się zastanawiać, co będzie, jeśli trzech geniuszy myśli zostanie odkrytych na jednym egzaminie. Ale odpowiadać musiałem. Nie miałem wyboru. Zresztą wypadki potoczyły się szybko. Wan ubrał mnie w „negcerebroskop” i wszedłem powtórnie do laboratorium. Stanowczo za bardzo się denerwowałem. Czułem, że moje kolana są jak z waty, w myśli nieustannie powtarzałem „drugie gniazdko, trzeci rząd, trzecie gniazdko, piąty rząd”. Niby przez mgłę słyszałem, jak zdawał Al, jak Pat bez przerwy rozwodził się nad geniuszem Wana. Wreszcie przyszła moja kolej. Wskoczyłem gwałtownie do kabiny, zatrzasnąłem właz, wyjąłem wtyczki z kieszeni i nagle zrozumiałem, że nie przypomnę sobie numerów gniazdek. Zrobiło mi się gorąco. Za chwilę padnie pierwsze pytanie. Jeszcze chwila. Nic nie mogę sobie przypomnieć. To chyba było drugie gniazdko, trzeci i rząd i trzecie gniazdko, czwarty rząd. Tak, chyba tak, zresztą nic innego nie wymyślę. Jak najszybciej włożyłem wtyczki w gniazdko, rozparłem się w fotelu i wdychając żywiczne powietrze, westchnąłem z ulgą. Teraz odpowiedź przyjdzie sama, tylko nie można o niczym myśleć.

Pat monotonnie powtarzał swoje formuły. Nie słuchałem nawet. Egzamin tak jakby już zdany. Dwa miesiące wakacji, woda, żagle… Wyobraziłem sobie jaskółki szybujące nad wodą, niemal dotykające jej powierzchni… Nagle spostrzegłem, że pali się już światełko odpowiedzi. Chyba wszystko w porządku. Automat trzaskał przełącznikami. Wtem wszystko ucichło. Przez przeźroczysty wykrój zobaczyłem, jak moi koledzy zataczają się ze śmiechu. Coś się stało. Wyskoczyłem z kabiny,

— …to, że jaskółki są kręgowcami i w jaki sposób budują gniazda, to chyba nie semantyka — perorował Max.

Jeden Pat się nie śmiał. Milczał, czerwony z gniewu.

— Chyba automat uszkodzony — powiedziałem niepewnie.

— To geniusz Wana zniszczył cerebroskop — podsunął ktoś z boku.

— Przeciążył go widocznie — dodał inny głos z głębokim przekonaniem.

— Na uszkodzonym automacie nie będziemy zdawać.

— Właściwie nie wiadomo, czy od początku dobrze działał… Ben umiał przecież zupełnie dobrze, a oblał…

Fala głosów podnosiła się z wolna. Pat stał teraz blady. Coraz więcej spojrzeń kierowało się ku niemu. Wresrcie przemówił:

— Bardzo was przepraszam. Oczywiście wszystkie oceny są anulowane. Nie można decydować o wiadomościach studentów na podstawie tak zawodnie działającego urządzenia — mówił cicho, beznamiętnie. Z jego dotychczasowej energii nie zostało nawet śladu. Stał sam na uboczu, podczas gdy studenci ze śmiechem opuszczali salę.

— Kretyński geniuszu — powitał mnie Wan — wiesz, co zrobiłeś,? Podłączyłeś się bezpośrednio do dyspozytorni cerebroskopu i sterowałeś go własnymi myślami. On wybierał informacje o zagadnieniach przez ciebie pomyślanych, a reszta szła tak, jak przewidywaliśmy. Powiedz szczerze, myślałeś o jaskółkach?

— Tak.

— To wyjaśnia wszystko. No, sądzę, że Pat nigdy nie wznowi swych prób po takiej kompromitacji — Wan zaśmiał się. — Zresztą zobaczymy.

Historia ta pozostała naszą tajemnicą. Minęło od tego czasu już parę lat i dzisiaj kończymy studia. Na Wana ciągle jeszcze patrzą podejrzliwie i pokazują go pierwszorocznym.

— To ten, który myślał szybciej niż cerebroskop…

A Pat przez ostatnie lata egzaminuje tak jak inni, ale niedawno słyszałem, że sprowadza z układu Syriusza nowy udoskonalony model cerebroskopu. Nam on w każdym razie już nie grozi. Niech się martwią przyszłe pokolenia studentów.

Dariusz Filar

Przemiana

Przypuszczenia, które przedstawiam, nie pretendują do tytułu hipotezy naukowej, nie jestem bowiem uczonym, lecz podróżnikiem i dziennikarzem, a mój udział w ekspedycji Richarda Neaketha był wynikiem zwykłego przypadku. Reportaż opatrzyłem tytułem „Przemiana”, a więc już na wstępie sugeruję, że różnice dzielące człowieka współczesnego i tajemniczą istotę, na której ślad natrafiła ekspedycja, wynikają z trwającego miliony lat procesu przekształceń, ale nie wykluczają możliwości istnienia między wspomnianą istotą i gatunkiem homo sapiens ścisłego pobratymstwa krwi. Nie będę zdziwiony, jeżeli owo pokrewieństwo zostanie z czasem dowiedzione. Oczywiście, może się stać inaczej — prawdziwie naukowe wyjaśnienie zagadki przyniosą nam badania ogromnego sztabu uczonych, który pod kierunkiem R. Neaketha kontynuuje prace zapoczątkowane przez południowoamerykańskie odkrycia tego słynnego antropologa.

Kiedy przed dwoma laty Richard Neaketh, posuwając się w górę jednego z dopływów Amazonki, natrafił w jego środkowym biegu na nie znane dotąd nikomu plemię indiańskie, nic nie zapowiadało sensacji na skalę światową. Zaskoczenia nie wywołał nawet niezwykle niski poziom rozwoju tej społeczności, gdyż formy bytowania, Charakterystyczne dla wspólnoty pierwotnej, napotykano w tym rejonie Ameryki Południowej niejednokrotnie. Neaketh poświęcił na obserwację plemienia około dwóch miesięcy, opanował podstawy jego języka, nakręcił kilka barwnych filmów, wreszcie zgromadziwszy pewną ilość narzędzi, broni i strojów, powrócił do Europy. Wydawało się, że sprawa ucichnie zupełnie, kiedy nieoczekiwane odkrycie przyciągnęło ku niej uwagę uczonych i dziennikarzy — groty przywiezionych przez Neaketha włóczni okazały się szpikulcami sporządzonymi z tworzywa sztucznego, które nie było znane współczesnej chemii! W jaki sposób znalazło się w rękach prymitywnych łowców? Czy było produktem znanego tylko im, skomplikowanego procesu technologicznego? Czy powstało wskutek działania naturalnych sił przyrody? Takie pytania zadawano sobie powszechnie, a kolejna ekspedycja Neaketha wyruszyła w dziewiczą puszczę.

Łodzie wyprawy napotkałem na Amazonce w pobliżu Obidos, a Neaketh, z którym znamy się od dawna, pozwolił mi zająć miejsce w jednej z nich. Kilka tygodni później dotarliśmy do celu.

Widok zagrzebanej wśród błotnistych rozlewisk osady rozwiał we mnie resztki wiary w to, że jej mieszkańcy mogą być wytwórcami tworzywa — te drobne, porozumiewające się za pomocą gardłowych okrzyków istoty nie miały nawet ognia! Neaketh ostrzegał mnie, że wyciągam wnioski zbyt pochopnie, ale nie zmieniłem zdania. Jakoż okazało się, że miałem rację — po kilku dniach, oswoiwszy się z nami, tubylcy wskazali miejsce, z którego wydobywali materiał na groty. Kilkaset metrów od osady znajdowało się rozległe zagłębienie o ścianach nagich, nie porośniętych żadną, najwątlejszą nawet zielenią. To miejsce, suche i martwe, a ukryte wśród kipiącego nieogarnionym bogactwem życia wywarło na nas ponure wrażenie. Wiedzieliśmy, jak szybko powraca puszcza na każdą wydartą piędź ziemi, więc ten wielki lej, którym zawładnąć nie zdołała, budził w nas uczucie zrozumiałego niepokoju. Dno zagłębienia zaścielały odłamki, które — po oszlifowaniu i wywierceniu otworu — myśliwcy osadzali na drzewcach swoich włóczni. Odłamki te przypominały kształtem skorupy rozbitych naczyń, ale nie zdołaliśmy złożyć ich w żadną całość.