Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Orczy Baroness - Eldorado Eldorado

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Eldorado - Orczy Baroness - Страница 19


19
Изменить размер шрифта:

I to pozostalo bez odpowiedzi; ani jedno spojrzenie nie padlo spod ciezkich, spuszczonych powiek.

– Musisz znalezc sobie kogo innego na niedziele – ciagnal dalej Armand ze wzrastajacym rozdraznieniem – teraz nie moge wyjezdzac.

Blakeney byl widocznie zadowolony z wyniku swych zabiegow okolo paznokci, gdyz powstal i skierowal sie ku drzwiom.

– Dobranoc, moj drogi – rzekl – pora isc spac, jestem smiertelnie zmeczony.

– Percy! – krzyknal St. Just.

– Coz znowu? – spytal zimno Blakeney.

– Przeciez nie opuscisz nie tak, bez slowa…

– Powiedzialem juz bardzo wiele, moj chlopcze. Powiedzialem dobranoc i ze jestem smiertelnie znuzony.

Stal na progu sypialni i otworzyl drzwi.

– Percy! przeciez nie mozesz mnie tak pozostawiac! – mowil blagalnie Armand.

– Jak zostawiac cie, moj chlopcze? – spytal sir Percy chlodno.

– Bez slowa, bez rady! Coz uczynilem, ze obchodzisz sie ze mna jak z dzieckiem, na ktore nie warto nawet zwracac uwagi?

Blakeney odwrocil sie i spojrzal z gory na mlodzienca.

Twarz jego byla w dalszym ciagu pogodna i oczy spogladaly bez gniewu spod ciezkich powiek.

– Czy wolalbys, Armandzie – rzekl spokojnie – abym wypowiedzial slowo, ktore twoje uszy juz i tak slyszaly, choc usta moje milczaly?

– Nie rozumiem – szepnal Armand zmieszany.

– Co chcesz, abym ci powiedzial? – ciagnal dalej sir Percy glosem, ktory spadal jak mlot na niespokojne sumienie St. Justa. – Czy mialem napietnowac brata Malgorzaty jako klamce i wiarolomce?

– Blakeney! – zawolal Armand, zblizajac sie do niego z palajacymi policzkami i oczyma roziskrzonymi gniewem – gdyby kto inny smial do mnie w ten sposob przemawiac…

– Prosze Boga, Armandzie, by nikt procz mnie nie mial powodu ci tego zarzucic.

– Nie masz prawa do tego!

– Owszem. Czyz nie mam twojej przysiegi? Czyz nie zamierzasz jej zlamac?

– Nie lamie bynajmniej przysiegi, bede ci sluzyl i pomagal, skoro tylko tego zazadasz. Ofiaruje ochotnie zycie dla sprawy – daj mi najtrudniejsze, najciezsze zadanie, a wypelnie je z ochota.

– Wszak wyznaczylem ci juz zadanie trudne i niebezpieczne?

– Wyjechac z Paryza w celu zamowienia koni, podczas gdy na innych spoczywa caly ciezar przedsiewziecia?… Ani to trudne, ani niebezpieczne.

– A jednak to zadanie bedzie bardzo ciezkie dla ciebie, bo glowe masz zaprzatnieta czym innym i nie dosc otwarta, by moc wszystko przewidziec. Bedzie niebezpieczne, bo jestes zakochany, a ludzie zakochani wtracic moga siebie i innych w nieszczescie wskutek braku rozwagi.

– Kto ci powiedzial, ze jestem zakochany?

– Ty sam, moj drogi. Gdybys mi tego nie byl sam powiedzial – ciagnal dalej Percy bardzo spokojnie i nie podnoszac glosu – stalbym teraz nad toba ze szpicruta w reku, jak na to zasluguje nikczemny tchorz i zdrajca. Ba! – dodal, powracajac do zwyklej swobody – niewatpliwie bylbym nawet stracil z powodu ciebie panowanie nad soba, co jest zawsze bezcelowe i zgubne, nieprawdaz?

Gwaltowna odpowiedz cisnela sie juz na usta Armanda, ale w tej chwili oczy jego, plonace gniewem, spotkaly wzrok Blakeney'a. Wyniosla duma i godnosc, bijaca z calej jego postaci, wstrzymala niebaczne slowa.

– Nie moge wyjezdzac jutro z Paryza – szepnal zmieszany.

– Poniewaz umowiles sie z nia?

– Poniewaz ona uratowala mi zycie i sama jest w niebezpieczenstwie…

– Nic jej nie grozi – rzekl Blakeney – skoro uratowala zycie memu przyjacielowi.

– Percy! – Okrzyk ten wyrwal sie z glebi duszy Armanda. Pomimo uczucia buntu, nurtujacego jego serce, pokonala go znow magnetyczna sila tego czlowieka, ktora podbila juz tylu ludzi. Slowa wodza, tak proste, wzruszyly gleboko Armanda i rozbroily go. Jego upor zmiekl, wobec potegi niepokonanej woli.

Nic nie pozostalo w jego sercu procz przygniatajacego uczucia wstydu i bezradnosci.

Upadl na krzeslo, oparl lokcie na stole, a twarz ukryl w dloniach. Blakeney zblizyl sie do niego i polozyl mu reke na ramieniu.

– To ciezki obowiazek, Armandzie – rzekl lagodnie Percy.

– Czy nie mozesz mnie zwolnic? Ocalila mi zycie, nie podziekowalem jej dotad.

– Bedzie dosc czasu na podziekowanie pozniej, Armandzie – a teraz chodzi o wyrwanie syna krolewskiego z rak barbarzyncow.

– Nie bede wam przeszkadzal, jezeli pozostane w Paryzu.

– Bog jeden wie, ile nam juz dotad przeszkadzales.

– W jaki sposob?

– Mowiles, ze ocalila ci zycie, a wiec byles w niebezpieczenstwie. H~eron i jego szpiedzy sa na twoim tropie; twoj trop prowadzi do mojego, a ja przysiaglem, ze wyratuje delfina. Czlowiek zakochany, Armandzie, jest wielce szkodliwy dla nas, totez o swicie wyjedziesz z Hastingsem i wypelnisz swoj obowiazek.

– A jezeli odmowie? – odparl Armand hardo.

– Moj drogi – rzekl Blakeney – w przepieknym slowniku, ktory liga „Szkarlatnego Kwiatu” sama ulozyla, nie ma slowa „odmawiam”.

– A jezeli pomimo tego odmowie? – nalegal.

– Przyniesiesz znieslawione nazwisko w darze tej, ktora twierdzisz, ze kochasz.

– A wiac wymagasz ode mnie bezwzglednego posluszenstwa?

– Tak, i mam na to twoja przysiege.

– Alez to nieludzkie okrucienstwo!

– Honor, Armandzie, jest czesto okrutny i zwykle bezwzgledny. On naszym panem, a my jego niewolnikami.

– Ta niewola zalezy jedynie od ciebie; moglbys mnie zwolnic, a nie chcesz.

– I aby zadowolic swa samolubna namietnosc, chcesz, abym igral z zyciem towarzyszy, ktorzy mi zaufali?

– Nie wiem, w jaki sposob zyskales ich zaufanie; w moich oczach jestes samolubny i bezwzgledny.

– Oto wlasnie ciezkie zadanie, o ktore sie dopominales, Armandzie: sluchac wodza, ktoremu juz nie ufasz – odrzekl Blakeney spokojnie.

Tego bylo za wiele dla Armanda. Slowa jego byly gwaltowne, nierozwazne, buntowal sie przeciw narzuconej sobie dyscyplinie, ale serce mial prawe i lojalne wobec wodza, ktorego goraco kochal.

– Przebacz mi, Percy – rzekl pokornie – nie zastanowilem sie nad tym, co mowie. Ufam ci bezwzglednie i nie potrzebujesz sie obawiac… nie zlamie przysiegi, choc twoje rozkazy wydaja mi sie teraz zbyt twarde. Uslucham cie… nie boj sie…

– Nie obawialem sie o to wcale, moj drogi.

– Co prawda nie rozumiesz mnie… nie mozesz zrozumiec. Dla ciebie honor, obowiazek, ktore sam na siebie nalozyles, sa jedyna swietoscia. Milosc w calym tego slowa znaczeniu nie istniala nigdy dla ciebie… Widze to teraz jasno… nie wiesz, co to milosc…

Blakeney nie odrzekl nic. Zolty plomien lampy oswiecal jego wysoka postac ubrana jak zawsze bez zarzutu, piekne rece ukryte w bezcennych koronkach i czolo, na ktore kosmyk falujacych wlosow rzucal zagadkowy cien.

Na slowa Armanda zacial usta i zmruzyl oczy, jakby wpatrzony mysla w obraz nieuchwytny dla wzroku.

Moze niezmordowany spiskowiec, igrajacy zyciem jak pilka, widzial przez sciany swego mieszkania i zwarta mase domow stolicy chlodny, cienisty ogrod w Richmond, znizajace sie ku rzece zielone tarasy i klomby roz z rzezbiona kamienna lawka na pol obrosnieta mchem. Siedziala na niej piekna kobieta, z rekami splecionymi bezczynnie na kolanach.

Duze, smutne oczy utkwila w dal, a zachodzace slonce zlota tecza przystrajalo jej wlosy. Spojrzala poza rzeke ku zachodowi i slodka jej twarz zasepil gleboki smutek. Byla pozna, ciepla jesien, czerwonawe liscie olch padaly bez szmeru do stop mlodej kobiety.

Byla sama – od czasu do czasu ciezkie lzy wzbieraly w jej oczach, splywajac z wolna po policzkach. Bolesne westchnienie wydarlo sie z zacisnietych ust Blakeney'a. Naglym ruchem, zupelnie u niego nieznanym, przesunal reka po oczach.

– Masz racje, Armandzie – rzekl – moze naprawde nie wiem, co to milosc.

Armand powstal. Nie mial juz nic wiecej do powiedzenia. Znal dostatecznie Percy'ego, aby wiedziec, ze nie zmieni swego postanowienia.

Czul zal gleboki, ale nie chcial zdradzic po raz drugi swych uczuc przed czlowiekiem, ktory nie mogl go zrozumiec. Odrzucil wszelkie mysli o nieposluszenstwie; nigdy nie mial zamiaru zlamania przysiegi, chcial tylko prosic Percy'ego o zwolnienie go na pewien czas.