Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Orczy Baroness - Eldorado Eldorado

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Eldorado - Orczy Baroness - Страница 14


14
Изменить размер шрифта:

– Otwierac w imie ludu.

Zrozumieli, co to znaczy.

Rozkaz w imie ludu byl prologiem do dramatu o dwoch rozstrzygajacych aktach: aresztowanie i gilotyna. Janka i Armand spojrzeli sobie prosto w oczy. Ujrzeli rozpostarte nad soba skrzydla smierci i w tej okropnej chwili uswiadomili sobie, ze tylko smierc moze ich rozdzielic. Milosc przyszla ze swym nieodlacznym towarzyszem_cierpieniem.

– Ciociu Mario!

Glos panny Lange stracil w jednej chwili dziecinny dzwiek, stal sie powaznym, silnym i twardym. Choc mowila do krewnej, promienne jej oczy spoczywaly na pochylonej glowie Armanda St. Justa.

– Ciociu Mario! – powtorzyla rozkazujaco, widzac, ze krewna w dalszym ciagu drzy ze strachu i trzyma fartuch przed oczami.

– Otwierac w imie ludu! – odezwal sie po raz wtory glosny, szorstki glos u drzwi wejsciowych.

– Ciociu Mario, jezeli chodzi ci o swoje i moje zycie, to zapanuj nad soba – rzekla Janka stanowczo.

– Co my poczniemy? Co sie z nami stanie? – szlochala pani Belhomme. Lecz w koncu otarla lzy i ze zdumieniem spojrzala na slodka, mala Janke, ktora stala sie tak rozkazujaca, tak zupelnie inna.

– Nie potrzebujesz sie lekac, ciociu, jesli uczynisz, co ci powiem – tlumaczyla Janka spokojnie – jezeli zas okazesz strach, jestesmy zgubieni. A wiec uspokoj sie, prosze cie.

Stanowczosc dziewczecia miala pozadany skutek. Pani Belhomme, choc wstrzasana lkaniem strzepnela fartuch, przygladzila stargane wlosy i spytala drzacym glosem:

– Co zamierzasz uczynic?

– Idz spokojnie do drzwi i otworz.

– Ale przeciez zolnierze…

– Jezeli nie otworzysz dobrowolnie, wtargna gwaltem do mieszkania – rzekla Janka. – Idz zaraz i otworz. Nie okazuj najmniejszego strachu, tylko pewne niezadowolenie, ze przeszkodzili ci w pracy; powiedz zolnierzom, ze mademoiselle jest w salonie. Idz w imie Boze.

Pani Belhomme wypelnila rozkaz jak automat i skierowala sie ku drzwiom, gdyz nie bylo czasu do stracenia. Po raz trzeci uslyszano glosne wezwanie.

– Otwierac w imie ludu!

Po czym drzwi zostaly wywazone.

Armand kleczal wciaz u stop Janki, trzymajac w swych dloniach jej drzaca reke.

– Milosna scene!… – szepnela spiesznie. – Czy umiesz cos w tym rodzaju?

Probowal powstac, lecz ona wstrzymala go. Myslal, ze stracila przytomnosc ze strachu.

– Mademoiselle… – szepnal, probujac ja uspokoic.

– Staraj sie mnie zrozumiec, rzekla ze zdumiewajacym spokojem – i rob, co ci mowie. Ciocia Maria usluchala mnie. Czy uczynisz to samo?

– Az do smierci – rzekl z zapalem.

– W takim razie odegramy pierwsza lepsza scene milosna. Z pewnoscia umiesz na pamiec dialog Rodryga z Szimena… Na pewno znasz to – naglila, a lzy przerazenia naplywaly jej do oczu – jezeli nie, to co innego… Predzej! Kazda sekunda wazna!…

Tymczasem pani Belhomme doszla do drzwi i otworzyla je. Daly sie slyszec gniewne pomruki i szorstkie zapytanie zolnierzy:

– Gdzie obywatelka Lange?

– W salonie.

Pani Belhomme smagana strachem grala swa role znakomicie.

– Nachodzic uczciwych obywateli w dzien wielkiego prania! – mruczala pod nosem.

– Zastanow sie predko – szepnela Janka, sciskajac reke Armanda tak silnie, ze az paznokcie wbila w jego cialo – jaki umiesz dialog, Armandzie? – W chwili strasznego niebezpieczenstwa imie jego wymknelo sie z jej ust.

Nagle zrozumial, o co jej chodzilo i gdy drzwi salonu otwieraly sie gwaltownie, Armand wciaz na kolanach, ale z jedna reka na sercu a druga wzniesiona ku niebu, deklamowal glosno i patetycznie jakby nigdy nic innego nie robil w zyciu. W jednej chwili opanowal strach.

Panna Lange zaczela go strofowac z udanym zniecierpliwieniem:

– Nie, nie, moj drogi kuzynie. To niedobrze. Nie trzeba klasc takiego nacisku na koniec kazdego wiersza. Trzeba deklamowac z wieksza swoboda – w ten sposob…

H~eron stanal w progu. Otoczony cala gromada szpiegow spodziewal sie znalezc tutaj zwolennika owego slynnego „Szkarlatnego Kwiatu”, o ktorym wspomnial de Batz. Tymczasem mlodzieniec, kleczacy przed obywatelka Lange, nie zdradzal cech spiskowca i obojetnie deklamowal staromodne wiersze czysto paryska wymowa.

– Co to ma znaczyc? – spytal ostro, patrzac to na panne Lange, to na Armanda.

Panienka zerwala sie wdziecznym, pelnym kokieterii ruchem i zawolala:

– Ach, to obywatel H~eron! Czemu mnie ciocia Maria nie uprzedzila?… To bardzo niezrecznie z jej strony, ale ona zwykle nie w humorze w dni wielkiego prania… przystapic do niej nie mozna. Usiadz, prosze cie, obywatelu H~eronie, a ty, kuzynie – dodala, zwracajac sie z wielka swoboda do Armanda – prosze cie, nie pozostawaj dluzej w tej smiesznej pozycji.

Goracy rumieniec twarzy i nerwowe ruchy mozna bylo przypisac wrodzonej jej niesmialosci wobec nieoczekiwanego goscia. H~eron zdumiony widokiem, ktorego wcale sie nie spodziewal, nie przerywal mlodej panience, szczebiocacej w dalszym ciagu:

– Kuzynie – rzekla do Armanda, ktory tymczasem powstal z kleczek – oto obywatel H~eron, mowilam ci juz nieraz o nim. Moj kuzyn Belhomme – dodala, zwracajac sie do H~erona – przybywa prosto z prowincji. Byl niedawno w Orleanie, gdzie gral glowne role w tragediach. Ale boje sie, ze publicznosc paryska bedzie mu sie wydawala o wiele surowsza anizeli orleanska. Czy slyszales, jak deklamowal wiersze przed chwila? Rabal je po prostu, nie moge sie inaczej wyrazic.

Dopiero po chwili udala zmieszanie, jakby przeczuwala, ze H~eron przyszedl do niej nie jako wielbiciel talentu slawnej aktorki, ale jako grozny przedstawiciel prawa. Zasmiala sie nerwowo i szepnela z wyrazem przestraszonego dziecka:

– Moj Boze, obywatelu, jak ponuro wygladasz! Myslalam, ze przychodzisz mi powinszowac mego ostatniego triumfu! Widzialam cie w teatrze zeszlego wieczora, choc nie odwiedziles mnie po przedstawieniu w zielonym gabinecie. A czemu nie przyszedles? Urzadzono mi ogromna owacje. Patrz na te kwiaty – dodala, wskazujac peki kwiatow na stole – obywatel Danton ofiarowal mi fiolki, Santerre narcyzy, a ten cudny laurowy wieniec otrzymalam od samego Robespierre'a.

Tyle bylo w niej swobody, ze H~eron nie wiedzial co myslec. Spodziewal sie zwyklych dramatycznych scen zwiazanych z jego zawodem, krzykow kobiet, oporu mezczyzn, broniacych sie do ostatka lub ukrywajacych sie w szafie z bielizna.

Tymczasem wszystko zawiodlo. De Batz wspomnial mu o Angliku, zwolenniku „Szkarlatnego Kwiatu”, a przeciez kazdy myslacy patriota francuski wiedzial, ze czlonkowie ligi „Szkarlatnego Kwiatu”, jako Anglicy, mieli czerwone wlosy i wystajace spiczaste zeby; ten czlowiek zas…

Tymczasem Armand przechadzal sie wielkimi krokami po pokoju, powtarzajac glosno swa role.

– Nie, nie – rzekla aktorka niecierpliwie – nie rob tej brzydkiej przerwy w srodku ostatniego wiersza.

Nasladowala dykcje Armanda i jego bledna wymowe tak znakomicie i z tak zabawna przesada, ze H~eron mimo woli wybuchnal smiechem.

– A wiec to twoj kuzyn z Orleanu? – spytal, rozciagajac sie wygodnie w fotelu, ktory ugial sie pod jego ciezarem.

– Tak, obywatelu; a teraz musisz pozostac na kawie. Ciocia Maria w tej chwili przyniesie nam podwieczorek. Hektorze – dodala, zwracajac sie do Armanda – zstap z wyzyn na ziemie i powiedz cioci Marii, aby sie pospieszyla.

Zapewne pierwszy to raz od czasu sprawowania urzedu zapraszano H~erona do wypicia kawy w towarzystwie ofiar, na ktore polowal. Ogarnialy go coraz wieksze watpliwosci. De Batz mowil o Angliku, a ten kuzyn z Orleanu byl bezsprzecznie Francuzem. Gdyby denuncjacja przyszla nie od de Batza, lecz od kogo innego, H~eron bylby dzialal z wieksza ostroznoscia; teraz przyszlo mu na mysl podejrzenie, ze moze de Batz skierowal go umyslnie na falszywy trop, aby oddalic go z wiezienia Temple o pewnej oznaczonej godzinie. Podejrzenie to skrystalizowalo sie w jego umysle, i widzial juz de Batza, przeszukujacego jego mieszkanie w celu znalezienia kluczy. A niedbale straze nie bronia mu wstepu do wiezienia…