Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Dolega-Mostowicz Tadeusz - Znachor Znachor

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz - Страница 4


4
Изменить размер шрифта:

— Nie moge, nie moge tu wytrzymac — szepnal bezglosnie i wybiegl do przedpokoju. Bronislaw zerwal sie z krzesla.

— Pan profesor wychodzi?... Jesionke czy cieplejsze palto? — Wszystko jedno.

— Tylko piec stopni na dworze. Lepiej, sadze, cieplejsze — zadecydowal sluzacy i podal palto.

— Rekawiczki! — zawolal, wybiegajac za profesorem na ganek, lecz Wilczur musial nie doslyszec. Juz byl na ulicy.

Koniec pazdziernika w tym roku byl chlodny i dzdzysty. Galezie drzew obdzieral silny polnocny wiatr z resztek przedwczesnie zzolklych lisci. Na chodnikach chlupotala woda. Nieliczni przechodnie szli z nastawionymi kolnierzami pochylajac glowy, by oslonic twarz przed drobnymi, ostrymi kroplami deszczu, lub oburacz trzymali parasole, ktorymi targaly raz po raz gwaltowne porywy wiatru. Spod kol z rzadka przejezdzajacych samochodow tryskaly metne bryzgi wody, dorozkarskie konie czlapaly leniwie, a podniesione budy ociekaly deszczem, mdlo polyskujac w swietle zoltych latarni.

Doktor Rafal Wilczur machinalnie zapial palto i szedl przed siebie.

— Jak mogla tak postapic! Jak mogla! — powtarzal w mysli pytanie. Czyz nie zdawala sobie sprawy z tego, ze odbiera mu wszystko, ze pozbawia go racji i celu istnienia? I dlaczego?... Dlatego, ze spotkala jakiegos czlowieka... Gdyby go chociaz znal, gdyby mial pewnosc, ze on ja potrafi ocenic, ze jej nie skrzywdzi, ze da jej to szczescie. Napisala tylko jego imie: Janek.

Wilczur zaczal w pamieci liczyc blizszych i dalszych znajomych. Zaden z nich. Moze to jakis nedznik, oszust, obiezyswiat, ktory ja porzuci przy pierwszej sposobnosci. Jakis zawodowy uwodziciel, ktory Beate otumanil, oklamal, znecil falszywymi wyznaniami i przysiegami. Liczyl zapewne na pieniadze. Co sie stanie, gdy przekona sie, ze Beata nawet swojej bizuterii nie zabrala?... To na pewno wyrafinowany lotr. Tak, trzeba go scigac, trzeba poki czas zapobiec lajdactwu. Trzeba zazadac od wladz, od policji, by ich szukano. Rozeslac listy goncze, detektywow...

Pod wplywem tej mysli zatrzymal sie i rozejrzal. Byl w srodmiesciu. Przypomnial sobie, ze gdzies w poblizu, na drugiej czy na trzeciej przecznicy kiedys, przejezdzajac, widzial szyld komisariatu policji.

Ruszyl w tamtym kierunku, lecz juz po kilkunastu krokach zawrocil. — I coz z tego, ze ja odnajde? Nigdy nie zgodzi sie wrocic do mnie. Napisala wyraznie, ze nie kocha, ze dreczyla ja jego rzekoma wyzszosc, jego bogactwo, jego slawa... a na pewno i jego milosc. Byla o tyle delikatna, ze tego nie powiedziala wyraznie... Jakimze prawem on ma ja osadzic, zadecydowac o jej losie? A jezeli ona woli nawet poniewierke przy tamtym?...

Jakichze argumentow mozna uzyc, chcac przekonac kobiete, by wrocila do niekochanego, do... nienawidzonego meza?... Zreszta czy nie zbyt pospiesznie doszedl do przekonania, ze tamten czlowiek jest wyrzutkiem spoleczenstwa i chciwym lotrem?... Beata nigdy nie lubila mezczyzn tego rodzaju, pociagali ja zawsze idealisci, marzyciele... Nawet Marioli czytywala godzinami liryczne wiersze, ktorych to siedmioletnie dziecko nie moglo zrozumiec. Czytala dla siebie.

Czlowiek, za ktorym poszla, musi byc mlodym, niepraktycznym biedakiem.

W jaki sposob, kiedy go poznala?... Czemu nigdy slowem nie wspomniala o nim?... I nagle uciekla, postapila z cala bezwzglednoscia, z calym okrucienstwem. Porzucila czlowieka, ktory dla niej wszystko... jak pies, jak niewolnik... — I za co? Za co?!...

Czy zgrzeszyl czymkolwiek przeciw niej, przeciw swojej milosci?... Nigdy!

Nawet mysla! W ogole byla pierwsza kobieta, ktora pokochal. Bylo to niespelna dziesiec lat temu. Jakze dobrze pamietal wszystko. Poznal ja przypadkowo. I blogoslawil ten przypadek jeszcze do dzisiejszego dnia, blogoslawil rano i wieczor, o kazdej godzinie, gdy patrzyl na nia i gdy cieszyl sie mysla, ze bedzie na nia patrzyl. Wtedy byl jeszcze docentem i mial wlasnie cwiczenia w prosektorium, gdy na ulicy woz ciezarowy przejechal jej dziadka. Udzielil pierwszej pomocy. Powiklane zlamanie obu nog. Staruszek zaklinal go, by zawiadomil w najbardziej ostrozny sposob jego zone, chora na serce, i wnuczke. Drzwi malego mieszkanka na Starym Miescie otworzyla mu Beata.

A w kilka miesiecy pozniej byli juz zareczeni. Miala zaledwie siedemnascie lat. Byla szczupla i blada, nosila tanie pocerowane sukienki. W domu panowala bieda. Rodzice Beaty stracili podczas wojny caly swoj majatek. Dziadek az do dnia owego smiertelnego wypadku utrzymywal zone — staruszke i wnuczke z lekcji obcych jezykow, udzielanych po domach. Babka, poki nie przeniosla sie w slad za mezem do rodzinnego grobu na Powazkach, do jedynej wspanialej posiadlosci, jaka im po dawnym bogactwie zostala, godzinami opowiadala wnuczce i jej narzeczonemu o minionej swietnosci rodu Gontynskich, o palacach, polowaniach, balach, o tabunach koni i o klejnotach, o strojach sprowadzanych z Paryza... Beata siedziala zasluchana, a w jej rozmarzonych oczach, zdawalo sie, migotal zal za ta utracona przeszloscia, za ta bajka, ktora juz nie wroci.

I w takich chwilach on sciskal jej chuda raczke i mowil:

— Wszystko to ci dam. Zobaczysz, Beato! I klejnoty, i stroje z Paryza, i bale, i sluzbe!

Wszystko ci dam!

A sam wowczas nie mial nic oprocz paru walizek w kawalerskim pokoju, szafy fachowych ksiazek i skromnego uposazenia docenta.

Ale mial tez wole ze stali i wiare potezna, i pragnienie palace jak ogien, by przyrzeczenia Beacie dotrzymac. Zaczal walke. O stanowiska, o praktyke, o bogatych pacjentow. Duza wiedza, wrodzony talent, niezlomny charakter i praca, zawzieta, wsciekla praca zrobily swoje. A przy tym i szczescie sprzyjalo. Rosla slawa, rosly dochody. W trzydziestym siodmym roku zycia otrzymal katedre, a w kilka tygodni pozniej jeszcze wieksze szczescie go spotkalo: Beata urodzila coreczke.

Wlasnie na czesc owej swietnej prababki Gontynskiej dano jej imiona:

Maria Jolanta i tak samo w zdrobnieniu nazywano ja Mariola.

Wspomnienie corki nowym bolem scisnelo serce profesora Wilczura. Nieraz zastanawial sie nad tym, ktora z nich bardziej kocha... Gdy zaczela mowic, jednym z pierwszych slow bylo:

— Tapusiu...

Tak juz i zostalo. Zawsze nazywala go tapusiem. Gdy w drugim roku zapadla na ciezka szkarlatyne, a w koncu wyzdrowiala, slubowal sobie, ze odtad wszystkie biedne dzieci bedzie leczyl darmo. W jego drogiej lecznicy, gdzie zawsze miejsc braklo, kilka pokoi zajmowaly dzieci, bezplatni pacjenci. Wszystko to przeciez bylo dla niej, na intencje jej zdrowia.

A teraz mu ja odebrano.

To juz bylo nieludzkie, to juz przekraczalo wszelka miare egoizmu.

— Musisz mi ja oddac. Musisz! — mowil glosno zaciskajac piesci. Przechodnie ogladali sie za nim, lecz nie spostrzegal tego.

— Za mna jest prawo! Porzucilas mnie, ale zmusze cie, bys mi Mariole zwrocila. Prawo jest za mna. I moralne prawo tez. Sama to musisz przyznac, ty, podla, podla, podla!... Nikczemna, czyz nie rozumiesz, ze popelnilas zbrodnie! Jakaz moze byc ciezsza zbrodnia?... Jaka, powiedz sama!... Mierzily cie pieniadze i wszystko. Dobrze, ale czego ci brakowalo? Nie milosci przecie, bo nikt cie tak kochac nie potrafi jak ja! Nikt! Na calym swiecie!

Potknal sie i omal nie upadl. Szedl nie zabrukowana ulica grzeznac w blocie po kostki. Tu i owdzie rozrzucone byly duze kamienie, po ktorych mieszkancy malych domkow tej dzielnicy usilowali dostac sie do siebie sucha noga. Okna byly juz ciemne. Rzadkie latarnie gazowe rozsiewaly mdle niebieskawe swiatlo. W prawo szla wieksza, gesciej zabudowana ulica. Wilczur zawrocil w nia i wlokl sie coraz wolniej.

Nie odczuwal zmeczenia, lecz nogi staly sie ciezkie, nieznosnie ciezkie. Musial byc przemoczony az do koszuli, gdyz kazdy podmuch wiatru czul jak na golej skorze.

Nagle ktos mu zastapil droge.

— Panie ozdobny — odezwal sie ochryply glos — pozycz pan bez gwarancji bankowej piec „zet” na hipoteke Polskiego Monopolu Spirytusowego. Pewnosc i zaufanie.