Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Dolega-Mostowicz Tadeusz - Znachor Znachor

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz - Страница 37


37
Изменить размер шрифта:

Rozmowa ta odbyla sie wieczorem po kolacji i napelnila panstwa Czynskich najrozowszymi nadziejami. Jakiez bylo ich zdziwienie, gdy nazajutrz rano sluzacy, zapytany, czy panicz jeszcze spi, oswiadczyl:

— Panicz kazal podac motocykl i pojechal w strone Radoliszek.

Rozdzial XI

Proboszcz, ksiadz Pelka, byl juz starszym mezczyzna. Sypial malo i wczesnie sie budzil. Pewne zas niedokladnosci w systemie trawiennym sprawialy, iz na czczo czul sie fatalnie. Dlatego tez na msze w dni powszednie dzwoniono juz przed siodma, a o siodmej ksiadz Pelka wychodzil do oltarza.

Marysia, chcac zdazyc na msze, musiala wstawac o szostej i troche przez to nie dosypiala. Modlitwa jednak w kosciele tyle dawala jej ukojenia, ze od szeregu dni nie opuscila ani jednej mszy. Klekala w kacie za ambona i modlila sie zarliwie, proszac Boga, by przebaczyl jej grzechy, by zdjal z niej smutki i strapienia, ktorych tyle zwalilo sie na nia, by zeslal jej pocieche i jeszcze, by dal szczescie czlowiekowi, ktorego pokochala.

Na chorze organy graly te dziwne koscielne melodie, w ktorych nie bylo ani smutku, ani wesela, tylko jakis dziwny, wszechwladny spokoj rzeczy wiecznych, taki spokoj, jaki w gwiazdziste noce zdaje sie splywac z nieba.

Spokoj ten nasycil cale wnetrze kosciola, zastygl w bialych posagach apostolow i prorokow, rozplynal sie w zatartych konturach na sczernialych obrazach, dzwieczal w dolatujacych od oltarza marmurowych slowach lacinskiej modlitwy i napelnial znekane dusze poboznych, ktore tu wlasnie spokoju tego szukaly.

Marysia wychodzila z kosciola jakby odurzona ta nieziemska pogoda, uciszona i pogodzona z losem. Nie smiala przenikac mysla owych wielkich prawd, ktore objawialy sie kiedys swietym Panskim w godzinach kontemplacji i zatopienia sie w Bogu. Nie potrafilaby nawet. Jednak jakze wyraznie odczuwala ten powiew wiekuistosci, co ja, mala, biedna dziewczyne, przez wszystkich zapomniana i nikomu niepotrzebna, napawal ufnoscia i przeswiadczeniem, ze gdzies daleko, w niezmierzonych przestworzach ma wielkiego, wszechmocnego opiekuna i sprzymierzenca, ktorego dobre oczy patrza na nia niewidzialne, lecz wszystko widzace.

Wychodzila codziennie pod dziwnym wrazeniem, ze oto stanie sie cos niebawem, ze wszystko sie odmieni, ze jakies szczescie niespodziewanie splynie na nia. A przeswiadczenie to bylo tak silne, ze owego ranka, gdy wracajac z kosciola zobaczyla pana Leszka przed sklepem, nawet nie zdziwila sie. Tylko ze nie umiala zapanowac nad radoscia.

— Przyjechal pan — powtarzala drzacym glosem — przyjechal... O ile zdolna byla do zaobserwowania czegos w tym stanie podniecenia, wydal sie jej jakis powazny i skupiony. Zawstydzila sie, gdy przy witaniu sie pocalowal ja w reke, na ulicy, na ludzkim widoku. Ledwie znalezli sie wewnatrz, wzial ja za rece i patrzac w oczy powiedzial: — Nigdy nikogo tak nie kochalem jak ciebie. Nie moge bez ciebie zyc. Czy zgodzisz sie zostac moja zona?

Pod Marysia ugiely sie kolana, a w glowie zawirowalo.

— Co pan... co pan... mowi... — wyjakala.

— Prosze cie, Marysiu, bys zechciala zostac moja zona.

— Alez... to niepodobienstwo! — prawie krzyknela.

— Dlaczego niepodobienstwo?

— Niech sie pan zastanowi! — Wyrwala rece z jego uscisku. — Przecie pan nie mowi tego powaznie! Zmarszczyl brwi.

— Czy mi nie wierzysz?

— Nie, nie! Wierze, ale czy pan pomyslal... Boze! Co by to bylo! Panscy rodzice... Ci tutaj, w miasteczku... Zatruliby panu zycie, zakrakaliby... Znienawidziliby mnie... Czynski skinal glowa.

— Owszem. Przewidzialem to wszystko. Wiem, ze czeka nas wiele, moze bardzo wiele przykrosci, szykan, afrontow. Ale majac do wyboru albo to, albo wyrzeczenie sie ciebie, gotow jestem na wszystko. Z bardzo prostego powodu: kocham cie. A jezeli ty tego nie rozumiesz, to widocznie ludzilem sie co do twoich uczuc i ty mnie wcale nie kochasz.

Spojrzala nan z wyrzutem.

— Ja?... Ja pana nie kocham?...

— Marysku!

Pochwycil ja w ramiona i obsypal pocalunkami. Jego porywczosc i sila, z jaka przyciskal ja do siebie, obezwladnily Marysie. Nie chciala sie bronic i nie mogla. Byla w tej chwili nieludzko szczesliwa. Przysieglaby, ze od poczatku swiata zadna dziewczyna takiego szczescia nie zaznala.

Jezeli kiedykolwiek w jej rozmyslaniach znalazly sie jakies najdrobniejsze zarzuty przeciw Leszkowi, teraz nie pozostalo po nich sladu. Oczywiscie nie wierzyla w to, ze ich malzenstwo dojdzie do skutku. To bylo nieprawdopodobne. Ale juz sam fakt jego decyzji, niewatpliwie szczerej, sama jego dobra wola, samo to, ze przelamal siebie i uczynil to dla niej, swiadczylo o jego szlachetnosci, o glebi uczuc, o wyjatkowosci natury. Gdyby zapytano ja teraz, czy moze istniec czlowiek bardziej wartosciowy od niego, zaprzeczylaby z czystym sumieniem.

Przelamal sie, bo musial sie przelamac w swojej dumie, w przekonaniu, ze najbogatsze i najpiekniejsze panny wzdychaja don, ze najlepsze domy pragna go miec za ziecia, ze malo jest rownych mu pod wzgledem urodzenia, majatku, wyksztalcenia. Tak lubil przecie od niechcenia popisywac sie nazwiskami utytulowanych przyjaciol, z takim lekcewazeniem, z taka pogarda mowil o ludziach z miasteczka.

I nagle chce wziac ja za zone. Ja, ktora nawet w tym wysmiewanym miasteczku jest przybleda, uboga sierota, bez rodziny, bez przyjaciol oprocz wiejskiego znachora, bez grosza przy duszy. Wprawdzie w porownaniu z innymi pannami radoliskimi jest bardziej wyksztalcona i moze inaczej wychowana dzieki matce. Ale czyz jej wychowanie, wyksztalcenie i obycie nie raziloby w jego srodowisku?...

Jej ojciec, ktorego stracila, gdy miala lat kilka, byl podobno lekarzem, jej ojczym, ktorego jak ojca kochala i nazywala ojcem, byl tylko lesniczym, skromnym oficjalista dworskim, a matka wprawdzie pochodzila ze znanej rodziny, lecz tu w okolicy sama znana byla jako biedna nauczycielka muzyki i jezykow, a pozniej juz tylko jako szwaczka.

Czyz tacy ludzie jak panstwo Czynscy, ludzie z takiej sfery, gdzie wieksza zwraca sie uwage na pochodzenie i rodowody niz u prawdziwej arystokracji, czyz zdolaliby pogodzic sie z tym, ze ich syn takie zawiera malzenstwo?...

Ochlonawszy z pierwszego wrazenia, Marysia o tym wlasnie zaczela mowic Leszkowi. Sluchal jej uwaznie, nie przerywal, a gdy skonczyla, powiedzial:

— I coz z tego wszystkiego?... Czyz to w czymkolwiek zmienia fakt, ze sie kochamy?...

— Nie, tego nic zmienic nie moze. Bede pana kochala zawsze, pana jedynego, az do smierci! — szepnela cicho.

— Ale widocznie dla ciebie to nie jest takie wazne, by o to walczyc, by zniesc rozne przykrosci i zmartwienia. Potrzasnela glowa.

— O, nie! Nie o mnie mi chodzi! Ja bylabym gotowa na kazde poswiecenie, na kazde upokorzenie. Ale ty...

— Coz ja? — zapytal niemal gniewnie.

— Ty... Unieszczesliwi cie to, zniecheci, zlamie... Zerwal sie i zalamal rece.

— Maryska! Maryska! Jak ci nie wstyd! Obrazasz mnie! Jak mozesz tak nie wierzyc w moje sily?...

— To nie to — zaprzeczyla — wierze w nie! Ale nie mam prawa narazac cie na to wszystko. Nie chce stac ci sie kula u nogi. I tak juz jestem bardzo, bardzo szczesliwa...

— O, to bardzo ladnie. Jestes juz szczesliwa. A o mnie mniejsza! Co?... Ja moge nadal byc nieszczesliwy, bo tobie ubzduralo sie, ze mozesz stac sie jakas tam kula u nogi! Wstydzilabys sie! Zeby taka inteligentna i taka rozsadna panna mowila podobne nonsensy! I w ogole kto cie upowaznil do decydowania o moim losie?... Ona nie ma prawa narazac mnie! Ale chyba ja mam prawo?... A ja chce, ja musze, i koniec! Czy sadzisz, ze jestem takim niedolega, ze musze juz koniecznie byc uzalezniony od rodzicow? Czy swiat nie jest dosc wielki, bysmy sie mogli na nim pomiescic? Czy myslisz, ze w razie wojny z domem, gdy nam juz ta wojna obrzydnie, nie bedziemy mogli wyjechac gdzie indziej?... Nie obawiaj sie! Jeszcze mnie nie znasz dostatecznie. Nie naleze do tych, ktorym mozna w kasze dmuchac. Zobaczysz! A zreszta nie ma o czym mowic. Postanowienie zapadlo i basta! Usmiechnal sie i znowu przytulil ja do siebie.