Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Hitchcock Alfred - Gadajacy Grobowiec Gadajacy Grobowiec

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred - Страница 11


11
Изменить размер шрифта:

– No! – ucieszyl sie Bob. – Najnowoczesniejsze zelastwo swiata! Czesc!

Zostawili dziennikarza na lawce, nie widzac, jak bardzo jest zdziwiony ostatnim zdaniem.

– Zelastwo? – wyjakal. – O czym oni mowia? Jakie zelastwo? Wiedza wiecej niz ja? Albo sa… nie na tym tropie…

– Widziales takiego palanta? – denerwowal sie Crenshaw, robiac serie pompek dla odreagowania stresu. – Slyszalem o was wszystko! – przedrzeznial rudego dziennikarza. – Wiem nawet, ile macie plomb! I ktory z was sfastrygowal Frankensteina!

Bob rozesmial sie.

– Myslal, ze mu wiecej powiemy.

Wuj Tytus nadszedl w zupelnie nieodpowiedniej chwili.

– Jupiterze, jestes mi potrzebny. Marcos zachorowal, a Pedro sam nie zniesie mebli z ciezarowki.

– Ja tez pomoge! – ucieszyl sie Crenshaw. – Bob zostaje. Pogrzebie w Internecie.

Andrews skinal glowa.

– Zrobione. Jak wrocicie, beda nowe dane.

Ale zdarzenie, ktore nastapilo, nie pozwolilo Trzem Detektywom skupic sie na detalach. Lokalny kanal radia CBS nadal wstrzasajaca wiadomosc:

“Godzine temu zwiedzajaca Ogrod Zoologiczny wycieczka ze szkoly w Rocky Beach natknela sie na cialo znanego reportera naszej stacji, Benjamina Robertsa. Zmarly, prawdopodobnie na atak serca, mial przy sobie aparat fotograficzny. Dziwne, bo bez filmu. Sledztwo w sprawie naglej smierci prowadzi tutejszy posterunek policji. Sierzant Mat Wilson jest dobrej mysli…”

Jupiter Jones czul, jak jego nogi kamienieja. O malo nie upuscil lustra i chippendalowskiej szafy bez nog.

– Pete, slyszales?

– Tak, Jupe. I wcale mi sie to nie podoba. On MIAL film w aparacie! Widzialem, jak sie przesuwaly klatki, gdy pstrykal zdjecia. A co z magnetofonem?

– Ale… mowia o ataku serca?

– Wiesz, jak Bulgarzy robia taki atak serca swoim wrogom? Koncowka parasola! Stary szpiegowski numer!

– Pod warunkiem, ze z parasola wydobywa sie ostrze natarte jadem z kurary. Rzeczywiscie nie zostawia sladow.

Bob wyskoczyl z Kwatery Glownej, wrzeszczac cos i machajac rekami.

– Pewnie tez uslyszal o smierci dziennikarza – powiedzial Pete, otrzepujac rece z kurzu.

Ale Bob nic nie wiedzial o radiowym komunikacie.

Dzwonil Mat Wilson. Mamy byc za trzy minuty w komisariacie!

Uplynelo pol godziny, zanim sie naradzili nad tym, co mowic, a czego nie.

– Ja zaczynam! – Jupiter wlaczyl pierwszy bieg. – Chce, zeby nam przy okazji zdradzil pare szczegolow.

Pozostali milczeli. Wciaz przezuwali, na wszystkie sposoby, niespodziewany zgon Benjamina Robertsa.

Komenda policji wygladala niczym oblezona twierdza pierwszych osadnikow przed spodziewanym atakiem Komanczow. Tylko zamiast dzid, pioropuszy i ognistych rumakow, dziedziniec blokowaly roznorodne pojazdy dziennikarzy radia, telewizji i lokalnej stacji kablowej, nadajacej na zywo swoj codzienny serwis popoludniowy. Trzej Detektywi dostali sie przed oblicze “szeryfa” tylko dlatego, ze wyszedl po nich George Lawson.

– Cos wiesz? – Pete od czasu do czasu traktowal konstabla jak kumpla z boiska.

– Cholera! – zaklal Lawson. – Wszystko sie tego… chrzani! Ta smierc nie ma za grosz sensu!

– A poprzednia miala? – wtracil swoje trzy grosze Bob. – Mysle o wrozce Montez.

Mat Wilson siedzial za pustym biurkiem, na ktorym podrygiwala tylko szklanka po mineralnej. A podskakiwala dlatego, ze “szeryf” nie mogl lub nie chcial opanowac drzenia kolan.

– Po co laziliscie do zoo? – huknal, gdy tylko detektywi staneli w progu.

– Bo uwielbiamy szympanse – warknal Jupiter. – Przypominaja nam niektorych…

– Milczec! – Mat walnal piescia.

Szklanka przewrocila sie. Z jej wnetrza pocieklo pare kropel.

– Co wam mowil Benjamin Roberts przed smiercia?

Chlopcy milczeli, wpatrzeni w czubki wlasnych adidasow.

Cisza przedluzala sie niebezpiecznie.

– Panie sierzancie… – wtracil niespokojnie konstabl.

– Czego?

– Kazal im pan milczec…

Mat zaczal niebezpiecznie czerwieniec. Gdyby eksplodowal, moglby wywolac skutek podobny do wybuchu koktajlu Molotowa. A przed komenda bylo tylu ludzi…

– Odpowiem – powiedzial spokojnie Jupiter, specjalnie rozwlekajac slowa – ale pan przestanie na nas wrzeszczec. Chyba ze jestesmy zatrzymani na czterdziesci osiem godzin. Wtedy trzeba by powiadomic naszych rodzicow.

Mat uspokajal sie. Wiedzial, ze przeholowal. Ta trojka denerwowala go jak malo kto. Zawsze byly z nimi klopoty.

– Co wam powiedzial Roberts?

– On nam nic nie powiedzial – wtracil Crenshaw – on NAS wypytywal.

– O co? – oczy Mata lsnily niczym dwie lufy wyczyszczonych na glanc pistoletow.

– O biuro turystyczne Palermo Travel – Jupe przelknal sline.

– Wybieral sie w podroz? Sam nie mogl do nich pojsc? Nie rob ze mnie idioty, Jones!

– On nie robi – zaczal Bob, ale umilkl pod wplywem iskier sypiacych sie z oczu sierzanta.

Jupiter wzial sie w garsc.

– Chetnie panu wyjasnie pare spraw. Ale powtarzam: prosze nie mowic tym tonem. A ponadto ja tez pana o cos zapytam, dobrze? – Mat nie mial wyjscia. Postawil szklanke, zmiotl rekawem rozlana wode. Skinal glowa. Byl wyraznie wykonczony. – Rzeczywiscie, Benjamin Roberts zadzwonil do nas. Prosil, bysmy przyjechali do zoo przed pawilon zyraf. Ale mialo to zwiazek z akcja w starym porcie. Roberts o tym wiedzial…

– Nie wiem od kogo! – Mat podparl glowe na dloni.

– Niewazne. Interesowal sie tez paroma sasiadami Clarissy Montez. Chcial dopasc zabojcow wrozki. Obserwowal wloska dzielnice… – Jupiter zawahal sie. Nie chcial zdradzic zbyt wiele, ale jak inaczej wyciagnac z sierzanta cala prawde o Mortimerze? Bez tych informacji utkwia w martwym punkcie. Doslownie w martwym.

– Pytam wyraznie: o co chodzilo Robertsowi? – Mat zapatrzyl sie w muche lazaca po szybie.

– O takiego jednego faceta – wycedzil Pete. I choc nie byla to prawda, w jego glosie nie zadzwieczala zadna falszywa nuta. – Byl z wami. No, z policja. Na nadbrzezu. Elegant w bezowym garniturku. Podobno nie wie, jak sie nazywa!

Mat ze zdumieniem, pochylil sie nad biurkiem.

– To pan Prosper Osborne. Adwokat z kancelarii Johnson and Urkel.

Trzej Detektywi spojrzeli po sobie. Jupiter dotknal czubka nosa. W ich “jezyku bez slow” gest ten oznaczal: nic nie mowic.

– Doprawdy? – Jupiter przelknal sline. – A kogoz to reprezentowal szanowny adwokat? Tych biednych Meksykanow z motorowki?

Mat czochral wlosy. Niepotrzebnie wdal sie w dyskusje.

– Ja tu zadaje pytania? Zgoda?

Skineli glowami.

– Ale pan… jakze mu tam… Osborne jest przyjezdnym. Nie mieszka w Rocky Beach. Wiemy, bo nas odwiedzil – zaryzykowal Bob.

– Milczec! – wrzasnal Wilson. Jego spokoj znikl tak nagle, jak sie pojawil. – Do diabla z Osborne’em! Tylko stracilismy przez niego czas. W motorowce mial byc przemycany towar z Antyli Holenderskich!

– Towar? – jeknal Pete, lapiac sie za glowe. – Jaki towar?

– Narkotyki. Heroina. Ale niczego nie bylo. Tylko paru brudnych Meksykanow.

Jupiter myslal z szybkoscia odrzutowca.

– A bron?

Mat zaciskal i rozluznial piesci. Wygladalo to tak, jakby dusil kogos niewidzialnego. Bo widzialny akurat sie nie zmaterializowal.

– Jaka bron? Do diabla! Juz wczoraj o to pytaliscie!

– Mysmy mysleli, ze pan zastawil pulapke na handlarzy – zaszemral Bob. Byl bliski omdlenia.

– Kazdy myslal o czym innym – powiedzial lagodnie Crenshaw. – Czy ten… Osborne sam do pana przyszedl z informacja o narkotykach?

Mat krecil glowa. Byl kompletnie skolowany.

– Nie. Zatrzymalismy go po tym telefonie…

– Jakim?

– Ktos zatelefonowal na komende, ze w hotelu “Grazia Piena” we wloskiej dzielnicy mieszka pod osiemnastka facet, ktory wie o przemycie heroiny – relacjonowal drewnianym glosem George Lawson. – Sam przyjalem meldunek. Na miejscu okazalo sie, ze to adwokat o nazwisku Osborne. I ze to on sledzi narkobiznes!