Выбери любимый жанр

Вы читаете книгу


Chmielewska Joanna - Zwyczajne zycie Zwyczajne zycie

Выбрать книгу по жанру

Фантастика и фэнтези

Детективы и триллеры

Проза

Любовные романы

Приключения

Детские

Поэзия и драматургия

Старинная литература

Научно-образовательная

Компьютеры и интернет

Справочная литература

Документальная литература

Религия и духовность

Юмор

Дом и семья

Деловая литература

Жанр не определен

Техника

Прочее

Драматургия

Фольклор

Военное дело

Последние комментарии
оксана2018-11-27
Вообще, я больше люблю новинки литератур
К книге
Professor2018-11-27
Очень понравилась книга. Рекомендую!
К книге
Vera.Li2016-02-21
Миленько и простенько, без всяких интриг
К книге
ст.ст.2018-05-15
 И что это было?
К книге
Наталья222018-11-27
Сюжет захватывающий. Все-таки читать кни
К книге

Zwyczajne zycie - Chmielewska Joanna - Страница 35


35
Изменить размер шрифта:

– W poprzednim lokalu zrobiono nam przykrosc – mowil blondyn z wyraznym niesmakiem. – Wobec tego, panie Salakrzak, w tym sa odpowiednie zabezpieczenia. Posiadamy sygnal alarmowy, idacy z dolu, a nasz czlowiek pilnuje w wejsciu. W razie gdyby wchodzil ktos podejrzany, od razu bedziemy poinformowani. Dzwonek, panie Salakrzak, zadzwoni. Przy oknie.

– I co wtedy? – spytal pan Salakrzak, sluchajacy z szalonym zajeciem.

– Nic. Spokoj. Wszyscy chowaja gotowke i karty i graja w brydza po piecdziesiat groszy. Nie ma zakazu. Ruletki sie sklada, robi sie z nich stoliki i tez gra w brydza. Wszyscy jedza, pija, spiewaja, a panie tancza. Zwyczajne przyjecie. Coz mozna nam zrobic?

– Nic – przyznal Salakrzak. – Forsy nie odbiora?

– A to z jakiej racji? Nie ma zakazu posiadania pieniedzy i noszenia ich przy sobie. A zatem, panie Szymonie, moze pan spokojnie przybyc z gotowka i oddac sie rozrywkom. Sam pan widzi, ze jest bezpiecznie i milo.

Pan Szymon Salakrzak poruszyl sie niespokojnie. Twarz mu poczerwieniala, a oczy lsnily blaskiem namietnosci.

– To ja troche sprobuje… – mruknal i oddalil sie w kierunku ruletki.

Do chudego blondyna podszedl gruby brunet.

– No i jak – spytal cicho. – Dal sie skolowac?

Blondyn skinal glowa. Przez chwile obserwowali graczy, widocznych od tylu.

– Kulfon jest, Lysy jest, Zegarmistrz jest, Szkopy sa, Murzyn jest, Szymon gra – wyliczyl czarny szeptem. – Okazja jest rzadka. Stawiam kwiatek, niech juz wiedza, ze mozna zaczynac.

Blondyn zastanowil sie i znow skinal glowa. Czarny, nie spieszac sie, podszedl do otwartego okna i przesunal na parapecie wielka donice z palma – z kata za zaslona na srodek. Donica byla najwidoczniej bardzo ciezka, bo nie podniosl jej, tylko przesunal ciagnac. Nie zauwazyl, ze wraz z donica przesunela sie zaplatana wokol niej cienka nylonowa linka, przymocowana do wiszacego pod parapetem dzwonka.

Wrocil do blondyna w przedpokoju i spojrzal na zegarek.

– Z pietnascie minut poczekamy – powiedzial z zadowoleniem. – Albo i ze dwadziescia. Bedzie akurat, Szymon sie rozegra…

W tym samym momencie z drzwi wyjsciowych budynku na dole wyjrzal starszy osobnik. Rozejrzal sie dookola i zawahal. Powinien byl nadal zajmowac posterunek na pierwszym biegu klatki schodowej, bystrym okiem oceniajac wchodzacych, ale wlasnie stwierdzil, ze zabraklo mu zapalek, a mial okropna chec zapalic papierosa. Spojrzal w gore, spojrzal do tylu, jeszcze raz rozejrzal sie wokol, stwierdzil, ze ulica jest pusta i nie ma na niej nikogo podejrzanego, znow sie zawahal, po czym szybkim krokiem ruszyl w kierunku kiosku „Ruchu”.

W chwili, kiedy znikl w wejsciu do kiosku „Ruchu”, do drzwi, z ktorych wyszedl, zblizyla sie Tereska. Kotlowanina w jej wnetrzu przybrala takie rozmiary, ze poczula, ze chyba zaraz peknie. Albo trafi ja ostateczny szlag. W chodniku byla dziura, ominela ja i znalazla sie przy samej scianie budynku. Pod sciana lezalo jakies duze, tekturowe pudlo. Napeczniala furia Tereska, nie myslac o tym, co robi, wziela zamach i z calej sily kopnela je noga.

Pudlo jak pocisk polecialo po scianie i zaczepilo o cienka, nylonowa linke, idaca gdzies w gore. Na dole linka byla uwiazana do haka, wbitego gleboko w spoine miedzy plytami chodnika. Pudlo odbilo sie, wrocilo bardziej ku srodkowi i Tereska msciwie kopnela je jeszcze raz.

Jakby w odpowiedzi na kopniecie za jej plecami cos nagle gruchnelo tak straszliwie, ze ziemia jeknela. Tereska zachlysnela sie, odwrocila jak razona gromem i ujrzala na chodniku potezna donice z palma.

Przez krotka chwile stala bez tchu, przestraszona, nie mogac pojac, skad i jakim cudem zrzucila te donice. Kopnela przeciez pudlo luzem. Nad glowa uslyszala jakies glosy, spojrzala w gore i doznala wrazenia, ze w oknie na trzecim pietrze cos sie dzieje, jakas awantura, ktos chyba kogos gwaltownie od tego okna odciaga i z trzaskiem je zamyka. Przerazila sie, ze calkowicie bez sensu przyczepia sie do niej za te donice; zdenerwowala sie, bo absolutnie nie byla teraz w stanie cokolwiek wyjasnic i z kimkolwiek sie uzerac i w ogole dosyc tych krzywdzacych podejrzen.

Tego mi jeszcze brakowalo! – pomyslala z wsciekloscia. – Moglo mnie zabic! Mowy nie ma, niech sie wypchaja…

Odwrocila sie ku Pulawskiej i ujrzala, ze nadbiega stamtad jakis czlowiek. Drugi szedl po przeciwnej stronie ulicy. Kategorycznie zdecydowana nie udzielac zadnych wyjasnien, Tereska bez namyslu wpadla w najblizsze drzwi.

Za oknem, z ktorego wyleciala donica z palma, panowalo dantejskie pieklo. Na dzwiek dzwonka wewnatrz i grzmiacy huk na zewnatrz cale grono gosci poderwalo sie na rowne nogi. Gwaltownie chowano po kieszeniach pieniadze i karty, nie baczac, ze niektore z nich sa taliami do brydza, niezbednymi jako kamuflaz, i rozsypujac je po podlodze. Z brzekiem polecialy lapane w pospiechu kieliszki, ktos zrzucil talerz z kanapkami i wlazl w nie butem, komus przycieto palec ruletka, przeistaczana w stolik. Gdyby ktokolwiek zajrzal w tej chwili do apartamentu, ujrzalby nie przyjecie towarzyskie, ale zgola orgie szalencow.

Po dziesieciu minutach zamieszanie uspokoilo sie nieco. Nikt podejrzany sie nie zjawil i przyczyna alarmu pozostawala nieznana. Symulujacy brydza i beztroska zabawe taneczna goscie trwali w pelnym napiecia oczekiwaniu i wreszcie niski, czarny facet zdecydowal sie zejsc.

Na dole ujrzal starszego osobnika, sprzatajacego szczatki donicy i palmy.

– Co jest? – spytal z niepokojem. – Co sie stalo?

– A cholera wie – odparl osobnik. – Tu nic nie bylo, to tam u was. Po cholere wyrzucacie kwiatki przez okna? Trzeba mnie bylo uprzedzic!

– Byl alarm. Dzwonek dzwonil. Nikt nic nie wyrzucal. Co sie tutaj dzialo?

– Niech skonam, nic sie nie dzialo, przeciez mowie? Spokoj byl, cisza i nagle gruchnelo. Chyba ktos od was popchnal, czy co? Tu zywa dusza nie wchodzila!

W glosie osobnika brzmiala odrobina niepewnosci. Nie mial najmniejszego zamiaru przyznac sie do chwilowego oddalenia, szczegolnie, ze przedtem, przeciez sprawdzil i na calej ulicy nikogo nie widzial. Moze ktos wszedl przez podworze? Ale po to, zeby szarpnac za linke alarmowa, musialby wyjsc na ulice… Razem wziawszy, bylo to cos zupelnie bez sensu.

– Znaczy, ze co? – powiedzial czarny podejrzliwie. – Duchy?

– A diabli wiedza. Moze jaki kot?

– I to akurat wtedy, kiedy wszystkich mamy na miejscu… – zaczal gwaltownie czarny i nagle urwal. Mamroczac cos gniewnie pod nosem, wyjrzal na podworze, wyjrzal jeszcze raz na ulice, po czym ruszyl po schodkach na gore. Nie przyszlo mu na szczescie do glowy zajrzec takze do piwnicy, gdzie przytulona do sciany tkwila okropnie zdenerwowana Tereska.

Bala sie opuscic dom przez podworze, nie wiedziala bowiem, czy jest tamtedy jakies wyjscie. Droge na ulice zagradzal jej facet sprzatajacy szczatki donicy. Wysluchala rozmowy, nie pojmujac na razie jej tresci, odetchnela nieco, kiedy ten jakis drugi wrocil na gore, i doczekala chwili, kiedy sprzatajacy wyniosl ruine palmy do smietnika. Wowczas przemknela szybko przez sien i wybiegla na Belgijska.

Gdzies w polowie drogi do domu ochlonela nieco po wstrzasajacych wrazeniach popoludnia i wieczoru. Szla piechota. Szybki spacer uspokoil ja troche po katastrofie z donica. Zaglada palmy rozladowala napiecie po wstretnym oszustwie.

W kazdym razie cos zrobilam – pomyslala filozoficznie. – Nie wiem, jakim sposobem, i calkiem gdzie indziej, ale jednak…

Wciaz jeszcze oszolomiona nieco rozmaitoscia przezyc, zaczela wszystko rozwazac i zamyslila sie tak bardzo, ze jawnie, nie kryjac sie i bez pospiechu, przeszla obok otwartych drzwi szewskiego warsztatu.

Byl to warsztat znajomy, ktorego wlasciciel mial wlasnie u siebie jej pantofle. Swiadoma otrzymania w dniu dzisiejszym zaplaty, uzebrala u niego zmiane obcasow w nieslychanie krotkim terminie i dzis wlasnie miala je odebrac. Zmartwienia i wstrzasy sprawily, ze calkowicie o tym zapomniala.